czwartek, 22 grudnia 2011

LONG DISTANCE IZ DED

spodziewałam się, ale się nie spodziewałam.

wyszło od niego, ale konsensus.

chciałam, ulga, ale bolało.

nic nie czuję, tylko zmęczenie.

piszę, piszę, myślę - ale emo.


Dziesięć miesięcy - jak na mnie, całkiem długi związek był.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Życie zatacza krąg

Idę do szkoły teatralnej (tak jak pięć lat temu). Dostanę pianino pod choinkę (jutro przyjeżdża Pan Stroiciel do mojego wiernego, zaniedbanego, rozstrojonego od wieków pudła). Znowu mieszkam w Lublinie (bez komentarza). Wydeptuję dawne drogi, odkrywam, że to, co widziałam kiedyś, i to, co widzę teraz = dwie różne wizje świata. I to nawet nie świat się aż tak zmienił, tylko ja. I mój ogląd i wgląd.

(I wygląd? ->) Kupiłam buty na obcasie. Śmiesznie, że to takie skrajne posunięcie, i że mnie ono tak przeraża. A jednak. Sportowe, zimowe, na konkretnym koturnie. Nowa jakość poruszania się, z całą pewnością (po tylu warsztatach na prawie wszystko patrzę jak ćwiczenie z istnienia w przestrzeni, i w sumie całkiem mi się to podoba). Nowa jakość wyglądu też. Mama, przy pełnej akceptacji dla moich przekonań, nie może oderwać ode mnie wzroku. Zaczynam funkcjonować w kodzie, który jest jej bliski - już nie zawsze przekładam wygodę nad urodę (choć staram się mieć oba), no i prawie przestałam się umyślnie pobrzydzać. Mam słabość do markowych koszul i rajstop, szelek i apaszek, krawatów i gorsetów. Czy to już ekstremalne, czy po prostu moje? zapewne jedno i drugie.

M. nie przyjeżdża na święta, co jest bardzo smutne dla nas obojga. Nasza miłość rozciąga się cienką czerwoną linią przez niebieskie pola Skype'a i uporządkowane szufladki Gmaila. Najbardziej chyba boję się cienkiej czerwonej linii, która okaże się granicą możliwości. Jezus, jak długo tak można? oboje będziemy pewno podróżować, samodzielnie pracować etc., ale to jednak przecież co innego, jeśli jest dom, dokąd wracać, coś wspólnego. Teraz to możemy sobie co najwyżej założyć wspólny email, i zaznaczyć "w związku" na koncie na Facebooku. Brzmi to gorzko, cóż, nie ja pierwsza i nie ja ostatnia odkrywam radości i smutki tego typu emocjonalnej ekwilibrystyki; oczywiście, że własna smakuje inaczej... .

Szkoły jak nie było tak nie ma, po prostu nie mogę jej znaleźć - albo ją znalazłam, ale nie dają stypendiów? muszę przejrzeć jeszcze raz uniwerki dodane do ulubionych. Niemniej jednak podupadam na determinacji, choć mimo wszystko przegryzam się przez Sieć. Dzień po dniu, robię to, choć coraz bardziej na marginesie świątecznych przygotowań - wszystkich tych drobnych prac, których nikt nie zauważa, no chyba, że pozostaną niewykonane. Ściga mnie bezsenność i niezałatwione sprawy, coraz więcej ciśnienia ze wszystkich stron, a starzy przyjaciele albo o mnie zapominają, albo chyba odkrywają, że preferowali mnie "na odległość", na okazjonalne święta. Po raz pierwszy od lat jestem w domu przed świętami, i jakoś tęsknię za tą cudną atmosferą "hotelu"; niemniej jednak mam co innego: ciężko wypracowaną równowagę kuchenną, podział obowiązków, wiedzę, gdzie co w domu leży, respektowanie mojego gustu przy robieniu zakupów, dzielenie się drobnymi pomysłami na życie codzienne. Tyle czasu w domu wiąże się z kuchnią. Cieszę się, że tu jestem, nawet, jeśli nie mam pojęcia, co dalej.


Jestem tutaj. Mniej spanikowana niż po maturze, mniej zrezygnowana, rozszalała, niespokojna (choć zobaczymy, co będzie w maju). Chcę jechać do Pragi w Sylwestra, bo tak, i do Berlina w lutym, bo też tak. Bo mogę. Zmęczyłam się niemocą. 2012, przybywaj.

piątek, 25 listopada 2011

Notka pisana w głowie po kawałku

Ta notka powstawała długo. Nawet bardzo długo.

Miało być o tym, że siedzę w swojej lubelskiej norce i izoluję się od społeczeństwa. Że mi źle w norce, bo sufit jest niski i nie da się tańczyć, a poza tym każdy ma swoje zorganizowane życie, a ja Zastanawiam Się, Co Dalej, co nie jest zajęciem dobrze płatnym ani też towarzyskim, więc jestem spłukana i samotna. Że chciałam chodzić na taniec hip-hop, i na pierwszych zajęciach dwudziestoparoletnia, pardon, piczka (świetnie tańczy, to fakt) z chichotem oznajmiła, że pokaże nam teraz takie "pedalskie" ruchy. Po czym zobaczyłam czerwone i na zajęcia nie wróciłam.

Miałam napisać, że Turcja dodała mi energii, ale jeszcze czegoś brak. Że prowadzimy z M. nocne rozmowy o przyszłości, i dzienne poszukiwania i prace celem tejże przyszłości. Że zaproszenie do wizy poszło UPSem (dziś doszło, przy okazji) i teraz tylko proces wizowy oraz finanse dzielą mnie od świąt z ukochanym.


We wtorek poszłam na pogrzeb A.

A. był chłopcem, który nad jeziorem (to Wdzydze były?) opowiadał mi o swoim nowym sprzęcie muzycznym. Był także wdzięcznym obiektem mojej pokrzykującej reżyserii w Czajnisie - wystarczyło rzucić hasło "Idol, lata 50.", a on to wdzięcznie i z polotem ogrywał, ku zachwytowi publiczności. Śpiewał w chórze z moimi kolegami z gimnazjum i liceum (świat jest mały); po moim odejściu z harcerstwa widzieliśmy się na pewno raz (nie pamiętam, czy był na odwiedzanych przeze mnie Wigiliach): na koncercie z okazji trzydziestolecia Solidarności. Zaskoczył mnie wtedy bardzo; zmienił się, urósł. Pamiętam tę myśl, że moje harcerskie "dzieci" były przecież tak niewiele od nas młodsze. Ten wysoki przystojny brunet w klasie maturalnej - tak, to właśnie było "dziecko" z mojej drużyny. No więc spotkaliśmy się wtedy, potańczyliśmy, tyle wiem. A. poszedł na studia do Krakowa, potem. I cóż. Reszta jest milczeniem.






Myślę o A., o jego zdolnościach aktorskich, wokalnych, intelektualnych. Mieliśmy dużo zdolnych "dzieci" wtedy w Feniksie. Choćby J., obecnie, jak słyszałam, w San Francisco. No i ja. Ja też byłam wtedy dzieckiem, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jestem nim jakoś po dziś dzień. Skrobię przez internet, szukam swoich szans. W tle myślę o A., o zmarnowanych talentach, o czasie, który nie czeka, o śmierci, która też nie czeka.

No i co. I sprawdzam te kanadyjskie uniwersytety.

wtorek, 8 listopada 2011

Turcja - once more, with feeling

No dobrze, reportaz nie wyszedl, za duzo sie dzialo. Co sie dzialo, tez trudno napisac, Rita granice prywatnosci wszelakiej posiada i chwilowo poruszanie powyzszej tematyki je przekracza. Napisac mozna, ze powrot (jutro) wiaze sie ze spora energia do pracy oraz ogolnym dobrym samopoczuciem; jedno i drugie oplacone ostra emocjonalna burza.

Zaczynam powoli przyjmowac do wiadomosci swoja sile - psychiczna i emocjonalna (pardon brak polskich znakow, turecki laptop) oraz odpowiedzialnosc, jaka sie z nia wiaze. Wspolczesne leitmotivy - `bycie (w pelni!) soba` oraz tytulowa dla bloga niezaleznosc - funkcjonuja w sieci wspolzaleznosci. Niby nic nowego, ale ja wlasnie dotad funkcjonowalam, probujac pozbyc sie swojej sily, unikac jej lub, ewentualnie, jakos za nia przeprosic...

Nareszcie czuje wystarczajace psychiczne moce przerobowe, aby podjac wyzwanie codziennego negocjowania rzeczywistosci. Chce mowic, chce krzyczec, chce skonczyc z `i chcialabym i boje sıe` - musze ponosic odpowiedzialnosc za swoja moc, jestem dorosla kobieta. Nie bede sie obwiniac za ekspresyjnosc ciala, sıle glosu, ale nie chce zamykac oczu na ich wplyw: nie mowie tu nawet o potencjalnej krzywdzie wyrzadzonej innym. Krzywda potencjalnie wyrzadzona mnie samej takze znajduje sie w wachlarzu opcji, jesli nie chce przyjac do wiadomosci wlasnej widocznosci (bycia `w polu widzenia`). Koniec nastoletnich kompleksow; jesli pracuje z cialem i chce byc istota seksualna, moze to sprowokowac rozne reakcje..... a przynajmniej tak tlumaczyl mi M., ktory mocno sie obawial mojej umyslnej slepoty w tym zakresie. No dobra juz, dobra...


Istambul to miasto-panstwo, podobnie jak Londyn (15 mln!). Spora czesc mieszkancow stanowi ludnosc naplywowa, ale sa tu takze stare rodziny oraz ekspaci. Na jednym rogu muzyka tradycyjna, na drugim protest (widzialam ze trzy, najbardziej kontrowersyjny byl protest w przeddzıen swieta Bayram, bo dotyczyl praw zwierzat, zabijanych w rytualnej ofierze). Tygielek, w rownej mierze fascynujacy i obrzydliwy. Bylam stale chroniona sama obecnoscia nativa (mezczyzny!) u boku, ale gdybym byla sama, nie mam zludzen na temat zaczepek itp. Niebezpieczne miejsce dla niezaleznej, zachodnio wygladajacej kobiety.

Ok, nieuniknione, ale calkiem podoba mi sie jezyk turecki. Moze...? :)

Podroz tutaj przemienila mnie w jakiejs mierze. Dala mi tez energie, zeby przemieniac dalej sama siebie, a takze nowa odpowiedzialnosc. Jest prawdopodobne, ze M. podazy za mna, gdziekolwiek pojde. Wiec 1. trzeba sie ruszac 2. musze wiedziec, dokad ide.....

środa, 26 października 2011

Jadę do Turcji (reportaz ımpresyjny)

Jutro. Wracam dziewiątego listopada.


Fajnie, nie?

Miałam wenę, nie mam weny. Chyba pójdę spać.


Spakuję się jutro, no.


EDIT

Jak tu pieknie, jak tu pieknie, zycie jest piekne!! Tu sa palmy! Wychodze na balkon, a tu gory!! Aaaale bomba.... :D [tak, gdyby ktos nie zauwazyl, moj entuzjazm do zycia powrocil - w trojnasob]


Dzien 2

Goraco, ale woda zimna. Wygrzewam sie potem, zagrzebujac mokre cialo w stosi goracych kamieni. Moglabym siedziec na plazy tylko po to, by ukladac z nich wzorki. Kupiismy tzw. szezlong z pelna obsluga (drınki, kanapki, dania gorace, oplata za dostep do plazy). Na wprost woda, na prawo gory majacza blekitnie - stanowia one tutejszy wıdok z okna. Aha, jestem w Antalii. Istambul - w poiedzialek.

piątek, 14 października 2011

PIEPRZ SIĘ, UNIO

To ciekawe, że złość zazwyczaj nie wiąże się z kreatywnością. A jestem zupełnie – bezradnie – wściekła. Ha. Złość twórczości szkodzi?

Co się okazało: mój chłopak, aka obywatel trzeciej klasy (ogólnie, bo wszak nie - Unii, co jest kluczowe), nie może mnie odwiedzić w Polsce, jeżeli ja (osoba zapraszająca, aka obywatelka drugiej klasy) nie posiadam: 1. NOTARIALNEGO poświadczenia umowy najmu/zaświadczenia własności domu/mieszkania 2. Dochodu 2 tysięcy złotych miesięcznie NETTO (500 na potrzeby swoje, plus 50 zł x ilość dni pobytu – chciałam go zaprosić na miesiąc, bo wiadomo, że terminy lotów około świąt trzeba zdobywać, czy raczej negocjować…). No i, haha, mało kto spełnia takie warunki wokół. I to, żeby chodziło o pozwolenie do pracy, ale to głupia wiza turystyczna!


Szlag mnie trafił. Związek na odległość to jedno, związek z KIMŚ SPOZA UNII, to jeszcze zupełnie inna para gumowych butów. Nawet głupi przyjazd na mój bal absolutoryjny wymagał więcej formalności, niż to było wówczas możliwe. Goldsmith’s, niegdyś - wymarzona uczelnia M., oczekuje od niego kwot… horrendalnych. Musimy – właśnie teraz – podjąć jakieś decyzje odnośnie wspólnego życia, a jak to zrobić, jeśli on jest wszędzie traktowany jak potencjalny darmozjad, złodziej i terrorysta, z którego trzeba wycisnąć kasę?

Trudno mi, w porywie słusznego gniewu, krytykować wszystkie prawa imigracyjne – rozmawiamy o pojedynczej wizie turystycznej, nie mam wiedzy, ażeby wypowiadać się ogólnie – ale coś tu jest na rzeczy. Jedyny ogólny wniosek, który mogę wyciągnąć brzmi: dobry obywatel nie rodzi się w niewłaściwym kraju, nie zakochuje w niewłaściwych ludziach, i na pewno zarabia powyżej dwóch tysięcy miesięcznie…



PS: Tak, wiem, że sporo tych kłopotów by się skończyło, gdybyśmy się pobrali. Absurd tej sugestii – i to, że w ogóle ją wymieniam – pokazuje granice tej Twilight Zone, w której próbujemy żyć. FUCK THE SYSTEM. [wkurw mode on]

niedziela, 18 września 2011

czy umiem pracować....?

Jak słowo daję. Nie jestem leniwa!! po prostu mam Problemy!!!


Mój boshe, jaki to był festiwal prokrastynacji.... w piątek odespałam.... w sobotę odpoczywałam i się nudziłam (ewentualnie dałam się bojkotować frustratom, vide niżej), przyszła niedziela: kupiłam za drogą walizkę, przeraziłam się i wycofałam zakup, przeraziłam się jeszcze bardziej i przyszedł e-mail, że OBRONA JEST DZIEŃ WCZEŚNIEJ.

No i jak stanęłam na baczność....!!

Oczywiście nie od razu. Najpierw spanikowałam, co objawia się czytaniem wszystkiego, tylko nie tego, co trzeba (jak ja jestem na bieżąco z krytyką polityczną i salon.com po półtora miesiąca magisterki....). W każdym bądź, przyszedł kumpel, z którym mogłam omówić zagadnienia do magisterki (dzięki Ci Panie, że wpadł, sama utknęłam na nr 7, przerażona, że po pięciu latach studiów nie znam się nawet na siedmiu tematach). Wniosek po pisaniu magisterki: To Prawda, że Potrzebuję Terapii, ale Mam Dobrych Przyjaciół i Wspierającą Rodzinę. Naprawdę może być gorzej.

Efekt uboczny magisterki: jestem niedotańczona. W ramach mobilizacji do pisania włączałam sobie Madonnę & Timberlake'a (4 minutes to save my world!!! deadline looming!!!!); dziś towarzyszy mi Carlos Santana. Że nie wspomnę o uzależnieniu od grupy Funk'n'stein.


Blog to ostatnia faza prokrastynacji. Potem już tylko:


1. Twórczość Anny Świrszczyńskiej.
2. Społeczna rola literatury współczesnej: wyzwania i ograniczenia.
3. Literatura „kobieca”.
4. Twórczość Tadeusza Kantora.
5. Twórczość Oscara Wilde’a.
6. Protetyczność współczesnej kultury.
7. Życie w obcym języku; doświadczenie emigranckie.
8. Rola fantastyki w kulturze popularnej.
9. Kino Pedro Almodovara.
10. Kobiecość w mediach.

Ave Caesar, mori turi te salutant!

sobota, 17 września 2011

Piekielna Polska - Polska Piekielnych

Wieść: napisałam pracę magisterską. Leży sobie na półce, w dwóch egzemplarzach oprawnych w czerwień i zieleń. Jestem w trakcie wybierania zagadnień na obronę; ogólnie business as usual.

Skąd tytuł? Ano, bo mnie zapiekło. Choć w trakcie pisania pracy rozpaczliwie tęskniłam za domem, obecnie zaczynam mieć dość - dość Poznania, bo naprawdę jestem w tym mieście produktem przeterminowanym - i dość Polski. Włącza mi się alergia czy fobia czy ogólne poczucie square peg in round hole - czyli beznadziejnego odstawania. Co bym nie zrobiła, nie będę tu mile widziana.

Oczywiście, ten ogólny dyskontent nie wziął się z powietrza. Jestem zmęczona, tak ogólnie. Ale co istotne, poszłam dziś szukać (bez wielkich nadziei...) otwartego zakładu fotograficznego. Ponieważ za późno wyszłam z domu, zadowoliłam się spacerem, zakończonym w Empiku; po drodze jednak pozaglądałam do różnych fotograficznych wystaw, żeby się zastanowić, gdzie mi zrobią ładną fotkę do dyplomu. I tu pierwsza przyczyna zniechęcenia:

Jeden z zakładów mieścił się w bramie. Weszłam, podążając za tabliczkami, do jednej z kamienic, i zaczęłam mozolnie piąć się na górę. Obdrapane schody itp., ale w Poznaniu niejeden zakład wynajmuje odremontowany lokal w nieszczególnym otoczeniu. Koło trzeciego piętra, skonfundowana, natrafiłam na otwarte drzwi, gdzie był pan z małym, na oko dwu-trzyletnim dzieckiem. Tu czy nie tu? Spytałam.

- To trzeba iść aż na samą górę, na strych.

Westchnęłam. Facet powtórzył swoje i przyjrzał mi się podejrzliwie. Nagle wybuchnął:

- Co pani, czytać nie umie, pisać nie umie?! Wstyd! Co się pani uroiło, że tu na górze będzie zakład, głupia pani chyba! Młody lepiej wie od pani! Ośmieszyła się pani! OŚMIESZYŁA!!

Zamurowało mnie. Zdaje się, że powiedziałam coś w rodzaju "sam się pan ośmieszył" (cięta riposta indeed), na co facet się nastroszył i krzyczał jeszcze, gdy odwróciłam się na pięcie i zeszłam. Zakład był w ocienionej wnęce, za gęstą kratą - oczywiście zamknięty. Przegapiłam. Czy zasłużyłam na krzyki tego frustrata? Wątpię.

Tytuł notki stąd, że swego czasu zaczytywałam się w polskim portalu Piekielni.pl. Portal jest źródłem ciekawych anegdot, ale jeszcze ciekawsze jest dla mnie zachowanie narratorów tych historii - same opowieści piętnują ludzką głupotę, frustrację i chamstwo, ale ich sytuacja narracyjna to taka, w której opowiadający ma Słuszność. Innymi słowy, są to bajki z morałem. Przeciętny piszący (często pracujący "na ochronie", w obsłudze klienta, czyli "na telefonie" itp.) spotyka się z kompletnie irracjonalnymi ludźmi, którzy są w jego odczuciu tępi, pozbawieni wrażliwości i życzliwości oraz poczucia humoru. Niemniej jednak frustrat, który pogonił mi dziś kota, mógłby być zarówno bohaterem, jak i narratorem na Piekielnych; był bowiem święcie przekonany, że miał prawo mnie potępić za zadanie 'durnego pytania'.


I potem poszłam do Empiku, o czym kiedy indziej. Wychodzę i co widzę? Marsz skandujący (mój Boże, jaka dyscyplina, nie to co parady równości :p) "Bóg! Honor! I-oj-czyzna!", "Wiel-ka Polska! Na-ro-dowa!", "Bo-ha-terów! Siek-li pałą!" (?? źle usłyszałam?). Podążyłam za nimi przez chwilę, ale potem usłyszałam głos mówiący do mikrofonu, z drugiej strony ulicy. Mówił tak:

- Serdecznie witam pana wojewodę wielkopolskiego.... oraz harcerzy..... teraz oddam głos......


No i tak. Żyjąc w Polsce tak się pałętasz między manifestacją narodowców a Głosem serdecznie witającym jakichś oficjeli. Czuć kiełbasą wyborczą. Najbardziej mi szkoda harcerzy - gdzie apolityczny, niemartyrologiczny skauting? Na pewno nie tu.

piątek, 9 września 2011

ja podmiot Rita pisząca

Słowa gasną powoli. Kręcę się i nakręcam.
Pozytywki, chomiki, kółka, tryby, krzyżyki.
Tańczę taniec chocholi. Trans jest wieszczy, ulotny
życia w nim nie przeżyję, bo za bardzo mnie boli.

I wykuwam to słowo. Zamiast bić głową w ścianę
zmieniam siebie w gwóźdź ostry, który wbijam w zastane.
Zmieniam siebie w wodospad i rozmieniam na małe
krople wody, uparcie, żeby drążyć tę skałę

i te mury. Bo piszę. Czasem nawet się bawię.
Tak, żongluję nożami na cyrkowej arenie.
Słowa zawsze są ostre. Lecz nic nimi nie zmienię
tylko sobą, i ciałem, z nożem wbitym, zostawię

ciche ślady. Już z tego tragedii nie robię
Ani misji. Szczękocę, młócę słowne łomoty
mnożę dzielę i rządzę, liczę stopnie tęsknoty
nie zagłuszam, wypełniam puste sale w sobie.

A polszczyzna zbyt prosta. Bez hamulców samochód
pod stopami - lód, wrotki, jakaś równia pochyła
do banału. Ryms w rymy. Warstwy śniegu to całun
lecz odśnieżam, zawierzam, tak pomału, po trochu.

I zbyt prosta. Choć szarpię niewidoczne jej kraty
jestem tu, nie poradzę. Niechęć - niemoc, więc kadzę
słodkie wonie ołtarzom - ten cyniczny pragmatyzm
aby strzelać, gdy każą - w Smoleńsk, Auschwitz i Katyń.

Nie ucieknę, nie mogę. Lubię cieszyć się tekstem
gdy odchodzę, na chwilę, na sprężystej gumce
gdzieś na łąki wyrazu, ekspresyjny eksces
gdzie jedwabne są trawy. I pozostać tu-m chcę

I się nie da. Bo nie ma nieba dla poetek
feministek, bo polskość karmiła się kratą
aż i kratą się stała. aż pieprzony nagietek
mówi Polska przetrwała. I jak rzekł czeski Terminator

To se ne da. Konrada płaszcz czy Supermena -
zrób se mema z husarzem, ja ci jeszcze pokażę
nu zajec. Nie lękajcie się, będzie telemark.

Gdy z uporem maniackim tworzę sobie twarze
swój nieważny protest głoszę, chociaż nie ma
robię miejsce nań. kliknij ulubione, siema

brzmiało całkiem spoko, przejrzę sobie potem.

środa, 31 sierpnia 2011

osiągnąwszy szczyt masochizmu

...obtarła pot z czoła jak zapalona traktorzystka.

Prawda, że ładny początek?

Tylko że nie pot, a snot (rymnęło się bilingualnie) i łzy, a i zapalenie nie z tych ciekawych i przyjemnych.

Nie piszę tego, żeby dostać dobre życzenia pisania mgr (od jutra, i to na poważnie, termin oddania 19. września, mam 23 strony). Piszę, bo faktycznie osiągnęłam szczyt masochizmu.

Wybrałam sobie faceta, o którym myślałam, że jest bardziej popieprzony niż ja. Ja byłam przy nim ta normalniejsza. Niestety. Trochę on sam, a trochę sytuacja (związek + rozłąka) otworzyły we mnie jakieś takie głębie, na które chętnie nigdy w życiu bym nie schodziła. Efekt bardzo dosłowny: cały mój świat potrzebuje psychologa, da capo al fine [ad infinitum].

Piękna wiosna miłości nie była wystarczającym wynagrodzeniem za te doświadczenia.

Nawet trudno opowiedzieć co i jak się stało. Część jest niewiarygodna, część się prawie wydarzyła, ale jednak nie, a największa część rozgrywa się w pejzażu emocjonalnym. Innymi słowy, film Bergmana.

(Właśnie próbuję zrobić z tego Woody'ego Allena. Udaje się?)


Status związku: istnieje, ale ogólnie - nieznany. Oboje mamy za dużo problemów, zarówno spoza związku, jak i nim spowodowanych. Na tym etapie szkodzimy sobie nawzajem. Nie pomagamy. Nie wiem, gdzie wzajemne wsparcie przerodziło się we wzajemny masochizm. I przyznaję, że to nie ja "powiedziałam sobie dość". Pewien splot okoliczności zrobił to za mnie. Ja nie byłabym do tego zdolna, przynajmniej nie na tyle, żeby napisać pracę w terminie.

Co boli. Instynkt samozachowawczy może się rąbać.

Emocjonalne uzależnianie się od ludzi. Wiedziałam to o sobie. Kiedyś już pisałam o "tangu z wieszakiem"; sama nazwa tego bloga, manifestowana niezależność, oznacza, że nadrabiam miną. Ta skłonność jest moją największą chyba słabością, nad którą od lat pracuję.

Niezależność rodzi się w bólach. Wystarczy, żebym kogoś lubiła, żeby zacząć się poświęcać... aczkolwiek coraz mniej się to w przyjaźniach zdarza. Z ludźmi, których kocham, jest gorzej. Wysysają mnie latami, a ja oferuję więcej i więcej. Nie mam barier dla ludzi, których kocham.

Cały okres moich studiów to odplątywanie się z jednej chorej rodzinnej relacji, która wpłynęła na wszystkie inne. Teraz zaczynam zajmować się "wszystkimi innymi". Niestety, w międzyczasie, w tę samą chorą stronę zboczył mój pierwszy poważny związek. Dość romantycznie, miałam trochę nadziei, że będzie to związek ostatni. Wiem, to aż nieprzyzwoicie wyrażać takie przestarzałe idee. Niemniej jednak M. jest nie tylko "pierwszym poważnym chłopakiem". Ma emocjonalną i intelektualną zdolność do zmiany. Nie było to takie głupie - myśleć, że moglibyśmy zmieniać się razem.

Tymczasem jednak, muszę odłożyć i jego, i nas na półkę. Po wszystkim - jak się burza przetoczy - zobaczymy, czy jest jeszcze jakaś miłość.

niedziela, 21 sierpnia 2011

„[…] dużo bardziej interesującym problemem jest sprawa odpowiedzialności pisarza za to co pisze, muzyka za to co gra, malarza za to co maluje. Podobno w dawnych Chinach muzyk, który miał źle nastrojony instrument był wtrącany do więzienia, ponieważ źle nastrojony instrument wytwarzał złe wibracje. Jednak ten problem należałoby bezwzględnie rozpatrywać razem z problemem odpowiedzialności czytelnika za to co przeczyta, słuchacza za to co usłyszy i widza za to co zobaczy. Historia pełna jest przypadków spalenia na stosie z powodu braku poczucia humoru u podpalających stos. Chyba, że to właśnie miał być ich żart.” Liternet.pl red. Piotr Marecki, s. 14 – wywiad z Radosławem Nowakowskim, autorem książek liberackich i perkusistą grupy Osjan.

środa, 3 sierpnia 2011

w przerwie

Chodzi mi po głowie duży post coming-outowy - o irracjonalności, New Age i zakłamaniu - to taki mały trailer, ale póki co:

piszę mgr;

uciekłam z Fb, by lepiej pisać mgr;

M. jest w Rotterdamie, a ja w Poznaniu, a więc studium geograficznej niekompatybilności;

laptop a) się zepsuł (problem Fb sam znikł), b) jest w Lublinie, więc geograficzna niekompatybilność odczuwalna w stosunku kwadratowym;

jestem technicznie niekompatybilna z notatkami do mgr;

jestem psychicznie niekompatybilna z czytelnią;

jestem mailowo niekompatybilna z promotorką.


Innymi słowy, dzień jak codzień, a lato ładne. Zapraszamy po przerwie reklamowej.

wtorek, 26 lipca 2011

może powinnam otagować: emo

Nie mogę się do-wyrazić w języku ojczystym, może dlatego - że ojczysty.

Męczę się, piszę niedokończone piosenki. Językowe rozdroże, rozdarcie, rozstanie? Po angielsku interesujący banał, po polsku - banalne pustosłowie?

Smutno mi, jutro wyjeżdżam. Euforia re: do domuuuuu!!! Smutno, bo zostawiam wiadomo kogo, który wciąż jest w trudnej sytuacji finansowo-wizowej. Muszę skądeś wyciągnąć siłę, wiarę, nadzieję. Braku miłości nie stwierdzono.

Cóż, żem jest dobra w przetrwaniu, co już dawno wiadomo, więc myślę/mam nadzieję, że mnie ta szlachetna, definitywnie po przodkach odziedziczona cecha i tym razem nie zawiedzie. Ale niemożność pisząca trochę cienszka.

Innymi słowy dupę w troki, i wszystko inne też. Allelluja i do pakowania.....


PS: Re:Rita, przetłumaczona na kawałki (bo w jednym kawałku się dusiła) - próbuje stworzyć koherentny przekaz:


Na bezgłosiu i szept się przyda
przyda dźwięku wmuszonej ciszy
Przetransponuj mój krzyk na niższy poziom głośności

Na bezgłosiu i szept się przyda
przyda byt nieużytej krtani
przetłumacz krzyk mój na wyższy poziom godności

(dostają głos na ograniczony
użytek wyznaczony
kontraktem. Kontaktem
z rzeczywistością.)




Pani Małgosia uczy czytanki
Na uniwerek pójdzie po przerwie
Dziecięcy jazgot jedzie po nerwie
Przełyka ślinę z tłuczonej szklanki

Pani Małgosia uczy teorii
Interpretuje Wielkich Poetów
Inteligenckich apologetów
Małe kamyczki w żarnach historii

Chociaż profetów wśród nich nie brakło
Przyszłość jest inna, niż wymarzyli
Pani Małgosia jeszcze się sili
Tylko gdzie światło – światło – światło!
(Bracia poloniści, siostry polonistki
Obojętni raczej wszystkiemu i wszystkim)



hahaha.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Re: feminizm, czyli Rita rozważa.

Kiedy otwarcie staje się zamknięciem? Kiedy krytyczne myślenie przemienia się w wiarę? Jaka jest anatomia buntu przeciw systemowi, który przekształca się w kolejny system?

Od dłuższej chwili rozważam rolę feminizmu w moim rozwoju, i dochodzę do nadzwyczaj interesujących wniosków. Ale po kolei.

Fakt 1: feminizm daje głos.

Post niżej wspominałam tzw. moment feministyczny - epifanijny paradigm shift, który sprawia, że widzisz coś uprzednio przezroczyste. Sama nazywam to założeniem okularów, choć równie dobrze można by mówić o zdjęciu okularów, tyle, że różowych. W każdym razie.

Fakt 2: wrażliwiec jestem, i już.

Nie wchodząc w medykalizację (Highly Sensitive Persons, nadwrażliwość), nadmiar romantyzmu (re: temperament artystyczny) czy nawet spirytualne rozważania (dusza, wyczuwanie innych), Istnieje Wrażliwość, co jest relewantne re: Rita. Wrażliwość objawia się relatywnie mocnym odczuwaniem czegokolwiek, co ma znaczenie w przypadku a) rozrywek rodzinnych, b) rozrywek społecznych. Tak się składa, że i moja rodzina, i moje, tzn. naówczas polskie społeczeństwo były głęboko patriarchalne. Trudno było nie oberwać rykoszetem. Stąd konieczność - zabrania - głosu: bo był on uprzednio odebrany.

Fakt/hipoteza 3: polskość religijno-polityczna?

Nawet nie wiem, czy to jest kwestia narodowości czy wychowania, ale choć odrzuciłam katolicyzm, mój sposób postępowania jest związany z religijnością. Wiąże się to pośrednio z artystowaniem - czucie, wiara itepe - ale również z wyuczonym wzorcem postępowania, który dzielił postawy i czyny na dobre i złe, czy - bardziej w dyskursie politycznym - słuszne i niesłuszne. Idąc w politykę, nachodzi na to podział my - oni (kto ma rację - my mamy rację, i "na moje niebo wlata").

Fakt 4: pułapka wiary.

Tak się składa, że odkrywszy feminizm - źródło wiedzy o moim plemieniu, osobach Takich Jak Ja, które podobnie postrzegają świat i zmagają się z analogicznymi problemami - mój zachwyt był wprost proporcjonalny do poziomu stłamszenia szarą rzeczywistością. Innymi słowy, nie tylko przyjęłam krytyczny stosunek do społeczeństwa i jego realiów, na podstawie aparatu pojęciowego feminizmu; ja po prostu w feminizm uwierzyłam. Z - raczej dla mnie charakterystycznym - zapałem neofitki zaczęłam nie tylko odkrywać podobieństwa oraz możliwości intelektualne, które oferował mi ten wspaniały nurt, ale również dostosowywać się do nowych zasad.

Konkluzja 1:

Powyższe rozumowanie jest częściową samokrytyką. Przegapiłam moment, w którym feminizm zaczął mnie ograniczać. Co gorsza, przez dobrą chwilę przestałam szukać nowości myślowych. Z marazmu wyrwał mnie nieco kurs teorii queer, ale ogólnie pewne idee i zachowania znowu zaliczyłam do teorii 'niesłusznych'. Niesłuszność była bezrefleksyjna, i - podobnie jak wcześniej narzucony mi system wartości - w końcu zaczęła uwierać.


Część druga: kto ukradł feminizm? struktury władzy


Czytałam sobie ostatnio taką książeczkę pt. Who stole feminism: how women have betrayed women. Autorką jest Christina Hoff-Sommers; rzecz dzieje się w Ameryce. Do polskich realiów odnosi się raczej słabo, ale do moich trochę tak.

Książka traktuje o feminizmie płciowym/genderowym, który zwraca kobiety i mężczyzn przeciwko sobie, zamiast wspierać feminizm humanistyczny, którego celem jest równość. Dużo się mówi o terrorze na uniwersytetach, gdzie nie można wyrazić jakkolwiek niesłusznych poglądów, o konferencjach zamienionych w towarzystwa wzajemnej adoracji, o intelektualnych miernotach, które robią karierę głosząc poglądy 'słuszne' oraz nadużywaniu statystyk, żeby udowodnić słuszność poglądów. W tle występują granty opiewające na ogromne pieniądze, zaszczucie osób niesłusznych oraz brak dyskusji i wolności słowa. No i jeszcze zajęcia akademickie o bardzo wątpliwej wartości intelektualnej, wchodzące raczej na terytorium terapii i grupy wsparcia.

Niektóre tematy poruszone przez autorkę są dla mnie niewyobrażalne (co wkrótce zademonstruję przykładem). Nie do końca zgadzam się też z jej oceną feminizmu gender, który uważam za ciekawe poszerzenie rozważań na temat płci i roli społecznej, choćby. Ale sądzę, że dwa wątki są ważne: feminizm władzy, i feminizm ofiary.

Feminizm władzy czy może raczej: mocy (power feminism) w najprostszym rozumieniu dotyczy pewnego rodzaju pozytywności - kreujemy nowe wzorce kobiecości, która nie boi się władzy, niezależności, sterowania własnym losem, odpowiedzialności i kariery. Pokazujemy małym dziewczynkom, że mogą być prezydentkami i sprawować władzę, a nie tylko spektrum modelka - nauczycielka, czyli ładna/mądra, wygląda (dla innych)/zajmuje się innymi.

Jak łatwo się domyśleć, feminizm mocy jest reakcją na feminizm ofiary. W którymś momencie zaistniała myśl, że potrzebne jest nie tylko zwracanie uwagi na kobiety, które są źle traktowane ze względu na płeć, ale również eksponowanie wzorców społecznych, które są przejawem - i przykładem dla - zmiany. Jak na razie ślicznie, prawda? Bo truizm kobieta-ofiara, powielany przez słusznie oburzone feministki, mógłby zainspirować poczucie bezradności (nie każda z nas reaguje słusznym gniewem), a tego przecież nie chcemy. No.


To może teraz do przykładów.


Przykład 1: Polska - I Kongres Kobiet

Oto obiecana ilustracja dla różnicy Polska/USA. Pierwszy Kongres, z którego skądinąd napisałam entuzjastyczne sprawozdanie (było i krytyczne, ale go w końcu nie opublikowałam), był ostro krytykowany za nadmiar feminizmu mocy. Bo chociaż mówiło się o ofiarach i wykluczonych, choć wstęp był darmowy, trudno powiedzieć, żeby ofiary były reprezentowane na Sali Kongresowej. Sam fakt, że Henryka Bochniarz była organizatorką, wywoływał wątpliwości. Przed Kongresem Bochniarz nie rzucała się w oczy jako feministka; była raczej Kobietą, która zrobiła Karierę (= wzór mocy). Podział obowiązków wśród pomysłodawczyń (H. Bochniarz, M. Środa) wydawał się jasny. Innymi słowy, nawet szlachetna i politycznie kompromisowa inicjatywa może wywoływać niesmak: przedsiębiorczyni, filozofka, dwie czy trzy pierwsze damy (nie pamiętam, czy Danuta Wałęsa się zjawiła, była zaproszona) debatują nad problemami Prostych Kobiet. U niektórych wywołało to zdecydowaną, i uzasadnioną, nieufność. Relacje władzy są trudne do zignorowania.



Przykład 2: USA - Who stole feminism


Powyżej ilustrowałam wykluczenie ofiar (które np. straciły na transformacji) na rzecz zachęcanych do przybycia na Kongres właścicielek firm, które uzyskały zaadresowaną do siebie ofertę (kobiety w Polsce mogą odnieść sukces) - obok słusznego hasła, że bieda w Polsce ma twarz kobiety. Niedoreprezentowany na Kongresie feminizm ofiary charakteryzuje się jednak pewnym paradoksem. To jedna rzecz - przyjąć do wiadomości istnienie ofiar, zorganizować pomoc. Kolejny etap to przepracowanie roli ofiary przez same zainteresowane. Tymczasem, gdy rola ofiary jest źródłem przywilejów, niektóre kobiety nie chcą z niej wyjść.

Ten paradoks jest znany zarówno terapeut(k)om, jak i osobom prowadzącym Domy Samotnej Matki. Idealnie, ofiara otrzymuje pomoc, ażeby potem stanąć na nogi i uzyskać samodzielność. Ale dla niektórych osób etap samodzielności jest trudny do osiągnięcia.

Who stole feminism pośrednio ilustruje paradoks ofiary. Świat, w którym wykładowczyni ogłasza, że pewna lista tematów nie będzie poruszana, czyli de facto stosuje cenzurę; świat, gdzie przestrzeń sali wykładowej nie jest przeznaczona do żywej dyskusji i wymiany myśli, ale jest nazwana "przestrzenią bezpieczną" (dla kobiet, wykładowczyni patrzy podejrzliwie na mężczyzn, urodzonych agresorów); świat, w którym empatia białych, zamożnych kobiet pozwala im sprawować władzę, bo nikomu nie wolno atakować pokrzywdzonej - oto obrazek, który Hoff-Sommers przedstawia naszym przerażonym oczom. W jaki sposób przejść od ustawienia niedopuszczalności zachowań seksistowskich, dajmy na to, do autentycznego kneblowania wymiany myśli? Kiedy otwarte mówienie o własnych doświadczeniach przeradza się w wymuszanie zwierzeń, reinterpretowanie emocji według "właściwego" klucza i ogólne pranie mózgu? Oto paradoks ofiary, zmieszany z paradoksem władzy. Absolute power corrupts absolutely.

Co gorsza, powyższa ksiażka nie jest dowodem na to, że feministki nie mają w Stanach już nic do zrobienia. Mają. Tyle tylko, że każdą nośną myśl społeczną, która osiągnie pewną masę krytyczną, da się przerobić na biznes. To są etapy - najpierw feminizm underground, czyli wysoce niepopularnym (Polska, ostatnie dwadzieścia lat); potem, feminizm out and proud (Stany, ostatnie - chyba też ze dwadzieścia). Gdzieś dalej zaczyna się równia pochyła - i na sprawie pokrzywdzonych i biednych ktoś czesze grubą kasę. Co gorsza, osobom tym towarzyszy spełnienie zawodowe i pełne poczucie misji.


"Tu mnie boli, to mi się należy" - mechanizm ofiary w nieskończoność

Jest pojęcie, ukute przez Carolyne Myss, autorkę książki Anatomia duszy - woundology, "ranologia". Jako inspirację podaje ona swoją znajomą, która od wielu lat przynależy do grupy wsparcia osób molestowanych seksualnie przez krewnych. Znajoma, podczas dwuminutowej rozmowy poinformowała dwóch nowopoznanych mężczyzn o swoim problemie, spytana zaś o powód zareagowała agresywnie, domagając się wsparcia. Ustawiła swoje życie nie tak, aby wyleczyć swoją 'ranę', ale by czerpać z niej korzyści.

Tu nota, że nie próbuję oceniać prędkości, z jaką ludzie doznają psychicznego uleczenia. Chodzi raczej o ciągłe podtrzymywanie bólu, żeby domagać się przywilejów i wykorzystywać poczucie winy. Osoby, które 'przepracowują' coś psychicznie, często mówią głośno o swoich problemach; to pomaga poradzić sobie ze wstydem, otrzymać afirmację rozmówców. Częste są obronne reakcje, jeśli poruszane są drażliwe tematy. Czasem jednak nie przechodzi się na następny poziom, bo wygodniej jest manipulować innymi. Stąd białe, uprzywilejowane Amerykanki, które zakrzykują innych nawijką o symbolicznym gwałcie, co mogę absolutnie wspierać w konkretnych przypadkach (nie neguję istnienia), natomiast jako zjawisko, tzn. osoby manipulujące bliską mi ideą, jest to raczej ciężko strawne.



Konkluzja 2, osobista - po co to wszystko.


Różne są motywacje, które prowokują do myśli i działalności feministycznej. Tak jak pisałam poniżej, dla wielu z nas patriarchat jest osobistym doświadczeniem, które trudno np. traktować w kategoriach racjonalnej debaty. Trauma bardzo często wiąże się z bezradnością, i daje nam impuls, żeby coś zmienić. Tak było i ze mną. Gdzieś po drodze jednak, założyłam sobie knebel. Bojąc się uwewnętrznionego seksizmu, znowu przestałam poddawać idee krytycznej ewaluacji.

Strategia słuszne - niesłuszne była mi podpórką, kulami osoby niezdolnej stać o własnych siłach. Co jednak zrobić, gdy stała się kulą u nogi? Gdy mój feminizm stracił świeżość myśli, i co gorsza, powstrzymywał mnie od zmiany?

Nie chodzi nawet o to, że mnie już na Feminotece nie publikują, i że straciłam świeżą buźkę debiutantki. Rozpoznałam wewnętrzną autocenzurę. Na własną trudniej się zbuntować, niż na cudzą.


Podsumowując, mam dość bycia ofiarą. Empatia wobec ofiar nie znaczy, że muszę być jedną z nich do końca życia. Jestem świadoma problemów rynku pracy, praw reprodukcyjnych, etc. Moje poglądy nie wzięły się z powietrza, i teraz wpuszczam doń trochę powietrza. Wiem, co robię i mówię. Wiem, dlaczego.

Moje zaangażowanie w feminizm może się zmniejszyć lub zwiększyć, ale chcę się zajmować teatrem. Kreując postać, chcę rozważać, czy jest stereotypowa - dzięki feminizmowi mam ku temu aparat pojęciowy. Nie chcę natomiast rozważać, czy jest "słuszna". Nie chcę i nie mogę zakładać ideologii, zanim powstanie fabuła. Ocena, krytyka, interpretacja - one wszystkie muszą pokornie ustawić się w kolejce za Twórczością.


Jestem sobą. Chcę tworzyć. Bez lęku, bez poczucia winy.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Feminizm dla początkujących, czyli dlaczego kampania Greenpeace otwiera mi nóż w kieszeni

Ostatnio byłam świadkiem, i po troszę uczestniczką dyskusji, w której strony komentowały feministyczną reakcję na najnowszą kampanię Greenpeace (linki pod spodem). Spot Greenpeace, w którym Ken zrywa z Barbie, bo firma Mattel przyczynia się do wycinania lasów, używając wdzięcznych słów ”F***ing b*tch”, wzbudził wiele reakcji; widząc, że argumenty w dyskusji wyrażały słuszne oburzenie obu stron, uświadomiłam sobie, że nie wszyscy znają podstawy feministycznego światopoglądu. Innymi słowy, to, co dla feministek jest przedmiotem obserwacji i aktywności na rzecz zmiany, czyli stan społeczeństwa, dla kogoś, kto nie ma pewnego aparatu pojęciowego (i tak, wiem, że zaraz ktoś rzuci słowem „indoktrynacja”, ale obstaję przy swoim) nie ma wyraźnego „stanu społeczeństwa” i szeregu zjawisk, które, widziane razem, wyrażają, powodują i umożliwiają istnienie seksizmu. Dla niektórych uczestników i uczestniczek społeczeństwa istnieje szereg zjawisk, które a) nie łączą się ze sobą, b) zupełnie ich nie dotyczą. Niemniej jednak dla tych, którzy/re chcieliby, chciałyby zrozumieć przyczynę mojego „świętego gniewu”, proponuję poniższe założenia.

Założenia feminizmu zazwyczaj nie powstają w czyjejś głowie przez jedną noc. To wymaga pracy. Tzw. moment feministyczny, czyli czarny kot w Matriksie – chwila, kiedy postrzegasz zjawisko, które nie powinno mieć miejsca, a nikt inny nawet tego nie zauważa – to tylko pierwszy, intuicyjny przebłysk, na resztę trzeba, szeregiem lektur i refleksji, konkretnie sobie zapracować. Samodzielna refleksja jest w cenie. To tak na marginesie.

1. MEDIA

Media reprezentują i równocześnie promują pewien stan społeczeństwa, i ogólnie mają na nas wpływ. W przypadku casusu Greenpeace, rozmawiamy o pewnym rozumieniu seksualności, ale najpierw bardziej ogólnie: ponieważ, tak jak w Rejsie, lubimy te piosenki, które znamy, zdecydowana większość przekazu medialnego nastawiona jest na bezrefleksyjne zachowanie status quo. Tak się składa, że to, co jest przekazywane i utwierdzane, to dogmat heteronormatywnej męskiej władzy. Ciężkie słowa, może się kto skrzywi, niemniej jednak: czemu obelgi są bazowane na nienormatywnej, niekontrolowanej społecznie seksualności? Kurwa, lesba, pedał. Zachowaniu tzw. kurwy odpowiada tzw. playboy, nie muszę tłumaczyć, jaka jest różnica wartościowania obydwu wyrazów. Władza, o której mówię, jest władzą symboliczną, co wcale nie znaczy, że nie ma wpływu na nasze codzienne życie. Cytując luźno Jean Kilbourne, autorkę dokumentu Killing us softly 3 (jedna z podstawowych lektur feministycznych), który traktuje o przedmiotowym postrzeganiu kobiecości poprzez media: „Nie twierdzę, że reklamy powodują gwałt. To nie takie proste. Uważam, że przyczyniają się do istnienia klimatu, atmosfery, która umożliwia przemoc wobec kobiet”.

2. WSZECHOBECNOŚĆ PRZEMOCY

Nie, nie będzie o tym, że każda feministka jest ofiarą gwałtu, i jako taka jest usprawiedliwiona w swej irracjonalnej i nadmiernie emocjonalnej nienawiści wobec mężczyzn. Będzie o tym, że możliwość bycia ofiarą przemocy seksualnej i seksualnej władzy jest elementem codziennej rzeczywistości kobiet, i choć przydarza się mężczyznom, skala zjawisk jest niewspółmierna. Najlepiej ilustruje to tekst, który ostatnio znalazłam. Jego autorem jest Byron Hurt, Czarny mężczyzna, który z zainteresowania sprawami rasy przeszedł do zainteresowania kwestiami płci. Poniżej podaję link, ale żeby nie zmuszać do czytania całej historii, streszczę przykład. Otóż nasz bohater przeżył swój moment feministyczny jako uczestnik warsztatów, gdy prowadzący spytał mężczyzn siedzących na Sali, co robią każdego dnia, aby uniknąć przemocy seksualnej. Nikt z zapytanych nie umiał znaleźć szybkiej odpowiedzi, i wyszło na to, że – nic. Spytane kobiety podały cały szereg działań, które są także elementem i mojej rzeczywistości. Nienawiązywanie kontaktu wzrokowego, przejście na drugą stronę ulicy, noszenie gazu pieprzowego czy kluczy w ciemnej uliczce – to tylko kilka z wymienionych. I to, że ten stan rzeczy jest codziennością, utwierdza mnie w przekonaniu, że władza symboliczna nad kobietami żyje i ma się dobrze – że istnieje przywilej. Istotą przywileju jest bowiem fakt, że grupa uprzywilejowana nie musi się nad nim zastanawiać: jest to element normalności, że mężczyzna, idący ciemną uliczką jeśli się boi, to „tylko” pobicia. Z kolei, by rzucić własnym przykładem, prawie nie noszę spódnic, jeśli wychodzę z domu na cały dzień, a zwłaszcza na imprezę: groza „ułatwionego dostępu” wywołuje we mnie – niestety usprawiedliwioną statystykami – paranoję. Że nie wspomnę o butach na obcasie, które, choć niewygodne, bywają dla niektórych kobiet przedmiotem estetycznego pożądania; niestety, też prowokują panikę: nie da się w nich swobodnie uciekać.

3. PRAWO DO EMOCJI

I tutaj przechodzimy do często zarzucanej feministkom „irracjonalnej emocjonalności”. Nie twierdzę, że mamy prawo werbalnia napadać na ludzi w imię jakichś trywialnych i bliżej niesprecyzowanych „emocji”. Uważam, że mamy prawo się bronić, bo dla nas refleksja nad pewnymi sprawami należy do codzienności. Trudno rozdzielić kobietę od jej ciała, żeby prowadzić z nią „obiektywną” i „oderwaną” dyskusję na temat jakiejś abstrakcyjnej przemocy. Jak pisze Melissa McEwan (Feminism 101: Helpful Hints for Dudes, part 1), takie podejście po prostu nie jest fair. Przemoc wobec kobiet, przekaz medialny, używane słowa nie stanowią dla nas odrębnych, nie związanych z naszym życiem zjawisk. „Nie jesteś obiektywny w kwestiach kobiecych, bo nie jesteś kobietą. Jesteś tak samo subiektywny jak ona, ale z innej przyczyny. Przywilej albo jest dla nas korzystny, albo spycha nas na margines. Taka jest rzeczywistość systemowych uprzedzeń; szkodzą nam wszystkim.

4. ŻAL. PL, CZYLI CZEMU GREENPEACE MNIE ZŁOŚCI

Dekonstrukcja spotu Greenpeace pod kątem symbolicznym to kaszka z mleczkiem. Oto Ken rzuca Barbie, nie przebierając w słowach, choć i Ken i Barbie to produkty tej samej firmy, więc są po równo „odpowiedzialni”. I to o czymś świadczy, że twórcy kampanii, chcąc wyrazić gniew w sposób nośny medialnie, wybrali wyrażenie pt. „Suka j***na”. Kontekst staje się bardziej oczywisty, gdy poczytać czarujące komentarze pod filmikiem, podane również w jego feministycznej interpretacji. Jeden z łagodniejszych wspomina coś o tym, że Barbie jest @#^%&^, a Ken, niezaspokojony w sypialni, został (tu wstaw homofobiczne wyrażenie, które sobie wybierzesz, w końcu jest ich wiele). Jedno zdanie, a jak zgrabnie reprezentuje symboliczną, heteronormatywną dominację. Szkoda tylko, że kampania miała reprezentować słuszny gniew na koncern, który przyczynia się do niszczenia środowiska. Niestety, cel nie uświęca, w moich oczach, takich środków.

Dlaczego spot wywołał aż tak szeroką reakcję? Cóż, duch aktywizmu nie dyskryminuje, wśród feministek i feministów nie brak też ekolożek i ekologów, którzy czują się zdradzeni przez taką formę przekazu. Greenpeace deklaruje się jako organizacja wolna od seksizmu*; tak jak my, walczą o lepszy świat: nic dziwnego, że nie chcemy, by walczyli naszym kosztem! Jeśli ekologia wiąże się ze zmartwieniem o świat, w jakim żyć będą przyszłe pokolenia, feminizm to działanie i refleksja zmierzające ku pozostawieniu lepszego społeczeństwa. Swoista ekologia płci i roli społecznej, między innymi. Greenpeace to „nasi”, to organizacja, z którą naturalnie się solidaryzujemy, to sprzymierzeńcy: SPODZIEWAMY SIĘ PO NICH CZEGOŚ LEPSZEGO.

5. I JESZCZE O OCZYWISTOŚCI PRZEKAZU MEDIALNEGO.

Ten spot mierzi mnie od strony czysto artystycznej: nawet jeśli jest nośny, idzie po linii najmniejszego oporu. Czymś takim jest właśnie odwołanie się do żeńskiego stereotypu, używanie takiego, a nie innego języka – rozumiem w pełnometrażowym filmie, który jakoś oddaje rzeczywistość, ale celem kampanii społecznej jest zazwyczaj zmiana rzeczywistości. Pamiętam, jak na warsztatach aktorskich widziałam scenkę, w której grupa trzyosobowa zrobiła fabułę pt. mąż zostawia żonę, a potem spotyka się z kochanką, która na niego napada: zrobiłeś to? Evil female criminal mastermind, po prostu, że tak rzucę, Złowroga Postać Kobieca. I znowu: gdyby to był cały spektakl, z pogłębionymi relacjami, nie czepiałabym się, ale schematyczność formy nie musi przekładać się na schematyczność myślenia. I kiedy przyszła pora na moje uwagi, powiedziałam coś na temat pułapki stereotypu. Dwie sekundy później, po krótkiej naradzie, odegrali zniuansowaną scenę, w której kochanka i odchodzący mąż to dwie osoby zaplątane w trudną emocjonalnie sytuację, a nie manipulatorka i jej marionetka. Można? Można. Wystarczy tylko pomyśleć przez dwie sekundy, i poddać krytyce pierwszy „oczywisty” scenariusz. Wystarczy pomyśleć zanim się coś powie, albo nakręci spot reklamowy. Od organizacji takiej jak Greenpeace, która chce zmienić ludzką perspektywę, wymagam choć minimalnej zdolności krytycznego myślenia.




Bibliografia w kolejności występowania:

Spot Greenpeace: http://www.youtube.com/watch?v=Txa-XcrVpvQ&feature=related

Spot feministyczny: http://www.youtube.com/watch?v=gBIl4rOC-rQ&feature=share

Jean Kilbourne, Killing us softly 3, 1999 (reż. Sut Jhally)

Byron Hurt: Why I am a male feminist, http://www.theroot.com/views/why-i-am-male-feminist

Melissa McEwan, Shakesville: Helpful Hints for Dudes, part 1 http://shakespearessister.blogspot.com/2011/02/feminism-101-helpful-hints-for-dudes.html

Greenpeace fundraising policies: http://www.greenpeace.org/belgium/Global/belgium/report/2010/3/fundraisingpolicies.pdf

czwartek, 14 lipca 2011

głód we mnie wzbiera, głód, olbrzymi głód

Książki. Cóż, magisterka z pewnością mi w tym pomoże. Ale ach, ach!! Będę się chwalić nowoodkrytym książkożerstwem, bibliofilstwem. http://lubimyczytac.pl/profil/44424/rita-suszek

czwartek, 7 lipca 2011

czytanie, pisanie, i inne zwierzątka

Wiruję ostatnio w rozmyślaniach na temat pisania i czytania. Wtajemniczeni znają mój esej "O pożytkach z nie-czytania" (dostępny w necie, w archiwalnym już numerze Podtekstów 3 [21] 2010); wiedzą także/wiecie, że piszę (będę pisać/rozmyślam nad/rozważam itp.) pracę magisterską na temat literatury internetowej: fanfiction. Doszłam ostatnio do wniosku, że magisterkę i tak napiszę; tytuł, poza jakąś kompletną statystyczną niemożliwością, na pewno otrzymam - skupiam się więc na wierności sobie.

Dostrzegam, po raz może ostatni, że nie ma we mnie zgody na formy naukowe - choć, paradoksalnie i perwersyjnie, sprzeciw nieraz wyłuskuje ze mnie, co mam najlepszego (dowodem wzmiankowany esej). Forma naukowa mnie męczy; treść - teoria literatury, zawartość tekstów - jest wciąż, niezmiennie, nieziemsko interesująca. Tyle tylko, że przez lata oduczyłam się nieco czytania rzeczy interesujących. Brakło czasu, by przetrawić, a ponadto, brakło z a s t o s o w a n i a. Ujmę to tak: podobno posiadam tzw. pamięć kinetyczną. Owszem, uczę się wzrokowo i słuchowo, ale najbardziej, jak coś zrobię... czyli w dyskusji, mówieniu, podkreślaniu ołówkiem, odgrywaniu (zwłaszcza odgrywaniu), ogólnie: poprzez twórcze przetworzenie zawartości. I w dodatku, ja - od dziecka nienawidząca wuefu - przez pięć lat studiów niezmiennie chodzę na warsztaty i tęsknię niemożebnie za pracą z własnym ciałem. W eseju, i studiując polonistykę, narzekałam właśnie na brak praktyczności (oprócz dyskusji: dziękuję Wam, wykładowcy ćwiczeń z historii literatury, bez Was nie przetrwałabym tych studiów!), zbyt dużą ilość lektur w małym czasie (kiedy to przetrawić? jak przełożyć na zrozumienie?!). W pewnym sensie, to jak studiowanie jednej książki filozofa przez semestr, ta moja tęsknota - takiej pracy mi brakowało, ale z przekładem na ruch, głos, tekst.

Pamiętam jak dziś, gdy przygotowywałam swoją prezentację maturalną. Uczyłam się o roli komizmu w poezji współczesnej - kontaminacje, złożenia, słowotwórstwo - i bawiłam się świetnie, czytając na głos przytoczone przykłady wierszy. I mówiło coś we mnie, Gośka, bo wtedy jeszcze Gośka, co ty robisz, gdzie idziesz, w co się pakujesz? Zmuszasz się do nauki, a to przychodzi samo! Pamiętam też, że gdy wreszcie poczułam twórcze sprawstwo, pisząc prezentację maturalną, zrobiłam z niej coś na kształt spektaklu. Wymyśliłam własny przykład, ilustrujący każde zjawisko poetyckie, recytowałam wiersze, wrzuciłam muzykę Możdżera. Pamiętam, że publiczność była zachwycona, i czułam ich zachwyt, i dostałam szesnaście punktów na dwadzieścia, szkolna prymuska matury z polskiego. Czas odczarować tę małą dziewczynkę, rozczarowaną, że impuls twórczy nie jest bynajmniej receptą na sukces - w szkole, na maturze. Czas na magisterkę. Czas na powrót do twórczości.

Wiedziałam to o sobie od dawna, ale - "nie-na-pewno", może, nieufnie, z wahaniem, może inni mają rację... którzy, które mnie znacie, wiecie, od jak dawna się męczę. Mój chłopak mówi, że jestem uzależniona od adrenaliny. Być może. Przez ostatnich kilka lat unikałam nadmiaru wrażeń, dawkowałam je, bo miałam głowę do posprzątania - bałam się, że ktoś mnie zmiażdży, właśnie teraz, gdy byłam półnaga, otwarta na zmianę i wpływ. Co teraz? Ugrzęzłam trochę w tym wymuszonym bezpieczeństwie, ale doganiam samą siebie. Już prawie nie żyję przeszłością.

Wszystko to bardzo prywatne, ale coraz bardziej odczuwam kontrolę nad swoim życiem. Życie zmienia się, bo zaczynam je inaczej opowiadać: ludzie to w końcu istoty, które tworzą znaczenia, interpretują wydarzenia, nie tylko ich doświadczają. Moje opowieści się zmieniły: coraz mniej w nich determinizmu, coraz mniej bezsilności, coraz mniej goryczy i poczucia winy. Coraz więcej spokoju ze sobą i przeszłością, poczucia twórczego sprawstwa, zaufania do świata.

Inaczej opowiadam swoje życie. Gdzie w tym magisterka? Czy chcę opowiadać ze śmiechem, że jakośtobędzie i jak zwykle na ostatnią chwilę, wiecie, ja tak zawsze, mrugając rozkosznie? Czy raczej - jak było trzeba, to się wzięłam, zrobiłam, zwyciężyłam, następny, proszę? No chyba to drugie. :)

Znam siebie i wiem, że partackiej roboty nie lubię. Nie oddam byle g...a podpisanego moim nazwiskiem, jestem do tego organicznie niezdolna. Ale też mam termin, nieprzekraczalny (po tym terminie, jako żem ostatni rocznik pięcioletni, byłabym wycofana na 2, słownie drugi, rok licencjatu z filmoznawstwa). Wezmę się z tym terminem za bary. Mam od czego się odbić i z czym walczyć, ale przede wszystkim, mam swój temat, i chcę być w nim wierna sobie.

Myślę, że wkrótce skończę żywot tego bloga. Nie, jeszcze nie teraz, jeszcze kilka notek. Ale myślę, że prawie osiągnęłam założony w nim na początku cel, czyli my way or the high way. Prawie się wyzwoliłam, jeśli to w ogóle możliwe - wkrótce zacznie się spełniać moja misja, moja wola, moja twórcza energia, moja niezależność. Ten eksperyment myślowy nabierze wkrótce nowego smaku. Zbliża się nowy etap, czyli: LONDYN. TEATR. SZKOŁA AKTORSKA, DAJ BOŻE.

A jak Bóg nie da, to i tak dam radę. Howgh. ;-)


PS Impulsem do tego tekstu był wywiad Wyborczej z Markiem Kondratem, w ramach akcji "Czytamy w Polsce". Kondrat, rozczarowany zawodem aktora, mówi:

"[...] wybrałem zawód, w którym czytanie stało się znojem i zmorą. Musiałem rozkminić postać, wykuć na pamięć tekst, a potem to odegrać. Czułem oddalenie od literatury.

Nie rozumiem.

- Na ważne książki trzeba mieć w sobie miejsce. Do tego potrzebny jest spokój. I przede wszystkim - bycie przy sobie. A tego w aktorstwie nie ma. Zawsze jest coś nadrzędnego - jakiś Hamlet czy inny Kordian - co oddala od siebie samego. Nikt nie oczekuje od aktora spokoju. Raczej niepokoju, wibrowania i szaleństwa w oczach. Przy porannej bułce zaczyna pan trawić monolog i wspinać się na Mont Blanc, a wieczorem jest pan wyżętą szmatą."

Rozumiem tę postawę, nawet jeśli znajduję się po przeciwnej stronie. Zawód aktora wymaga sprawności i odporności psychicznej, i to, co Kondrat opisuje, było powodem mojego lęku przed szkołą aktorską. Tymczasem przeżyłam pięć "spokojnych" lat, i nie mogę się doczekać, aby je zostawić za sobą. Będę musiała wynaleźć własną receptę, żeby nie dać się zdławić, ale wierzę, że bycie przy/w sobie, i bycie aktorką nie muszą być przeciwieństwami. Kondrat był aktorem znakomitym, ale jego decyzja o rezygnacji, o zmianie życia ze względu na psychiczne koszty zawodu jest w moich oczach godna najwyższego szacunku. Myślę, mam nadzieję, że będę mogła czerpać też z tego doświadczenia.

Link do artykułu: http://wyborcza.pl/1,115412,9783905,Kondrat__Milosc_musi_byc_pokrecona.html?as=1&startsz=x#ixzz1RQfkf6Ss


... jesli ktoś dobrnął aż tu, to całuję i pozdrawiam - Rita :-)

wtorek, 31 maja 2011

dworki chaosu - macki przeprowadzki

Chyba już kompletnie mi odpaliło.

Szukałam bardziej literackiego określenia, ale dosłownie brak mi słów. Teraz, po tym wszystkim, wracać do Polski? po nic? z niczym?

Dramatyzuję. Po prostu nie tego chciałam chcieć. Zresztą może mi jeszcze przejdzie. Niestety bardzo kiepska ze mnie kosmopolitka, wiem o tym - zwracam uwagę na narodowość i znam związane z nią stereotypy, nawet, jeśli się nimi nie kieruję. Bycie Polką, bycie kobietą - wszystkie te tożsamościowe składniki biorę ze szczyptą wątpliwości, ale pozbyć się ich... nie umiem.

Tymczasem się dziś przeprowadzam. Nie cierpię przeprowadzek. Nawet tym razem nie mam daleko, ale na myśl o pakowaniu robi mi się słabo. Rozpakowywanie jak cię mogę. Wszystko rozbabrane, nie mam czym oddychać. Mutlu fruwa po ścianach ze szczęścia, że będziemy mieszkać razem; ja też jestem szczęśliwa, tylko nie cierpię przeprowadzek. No i te przyszłościowe rozważania strasznie mi depczą po odciskach.

Powtarzam sobie raz po raz, że muszę się skupić na tym, co jest. Że esej na piątek nietknięty, że dziś jest dobrze, że wieczorem zwiniemy się razem w kłębek w poczuciu spełnionego obowiązku, i będziemy świętować początek dwóch miesięcy naszości. Niestety w głowie, w trybie pracy w tle, niezmiennie burza, wicher, huragan. Tylko się zwinąć w kłębek i przeczekać, ale to się nie kończy, ale muszę żyć.

Cholera, kręgosłup mnie boli. A i silna wola niedomaga. Zmęczyło mnie. I tak dzień w dzień. Dzień jak co dzień.

Zwijam się gdzieś wokół tego mojego szczęścia i jest dobrze. Ale ten kokon pierwszego zakochania też się kiedyś skończy. Co jeśli wtedy też nie będę miała odpowiedzi?

No będę, będę miała, na pewno. Zaufaj sobie, posłuchaj pragnienia.

Pragnę, żeby ktoś się za mnie spakował.









I w dodatku nie mogę pojechać do braciaka na występ..... zazdrość by mnie zeżarła (do zielonego), ale na pewno będzie znakomity (i występ i braciak).

szlagby.

niedziela, 22 maja 2011

kłębka cd.

idę w różne strony, tylko nie w tę właściwą. wsysa mnie każdy szczegół, ale nie mam dość siły, żeby walczyć z każdym szczegółem, więc nie robię nic. gdy wyczerpię opcje nicnierobienia, zwykle coś robię - trochę jakbym, co się często zdarza, spróbowała wszystkiego przy stole, to, co najsmaczniejsze, zostawiając na koniec. Naukowo, prawda? jak przechodzenie przez labirynt: wszystkie inne ścieżki to ślepe zaułki, ergo, ta droga jest właściwa. Ale przy jedzeniu to nie działa (smaczny kąsek jak musztarda po obiedzie), przy działaniu jeszcze gorzej.

Inercja jak entropia. Poziom chaosu zmusza mnie do reorganizacji w nowy porządek. Tylko chciałabym, żeby to wszystko było częstsze, w mniejszej skali, bardziej bezbolesne i wolicjonalne, mniej zaś przypominające równię pochyłą.

piątek, 20 maja 2011

O samodyscyplinie słów kilka - miało być, ale nie wyszło

Kroi się długi post, tak dawno nic tu nie napisałam - a bardzo chcę przemyśleć kilka spraw, w ten konkretny sposób, który wiąże się właśnie z pisaniem... Będę skakać z tematu na temat, wybaczcie - w głowie splot, jak kłębek wełny (Babcia robiła trójkolorowe swetry, zwijając wpierw kłębek z trzech rodzajów włóczki. Ponieważ lubiła szarości, czernie i beże, swetry wychodziły sraczkowate; tym niemniej, dowodziły niezaprzeczalnej kreatywności w robieniu na drutach).

Nie wiem od czego zacząć. Nie od początku, bo w sumie nie ma początku, początek mógł być gdziekolwiek, kiedykolwiek; a zresztą, w przypadku kłębka wełny początku raczej nie widać. Linearne, chronologiczne myślenie nie ma tu zastosowania. Zacznę od zewnątrz. Zacznę od teraz.

Jest teraz. Teraz jest piątek, siedzę na łóżku. Wokół bałagan, w kuchni najgorzej (mój współlokator jest niewymagający pod tym względem, bo żyje na mrożonej pizzy, więc trudniej się zmotywować). Jest piątek, siedzę na łóżku, wstałam niewiele ponad cztery godziny temu (bo tak), zanurkowałam w komputer natychmiast po wstaniu, wzięłam tylko suplementy, zjadłam śniadanie (popcorn z szynką i niezliczone kubki zielone herbaty). Nie zrozumcie mnie źle, to (komputeroza) dawno już nie jest kwestią uzależnienia czy depresji. To raczej mechanizm obronny, odwrót od rzeczywistości, ucieczka od ciała. Bo tak się składa, że wczoraj, wczoraj rano byłam tak szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa, jak białe musujące wino, jak szampan, jak truskawki w słoneczny dzień.

Coraz mniej w tych ucieczkach jakiejś rozpaczy, jakichś ogromnych emocji. Wytarłam je do białej kości, tak sądzę, ale wciąż powtarzam jakieś rytualne ruchy, czy raczej - odruchy. Już dawno temu ktoś mi powiedział, że nie umiem być szczęśliwa. To nie całkiem tak. Z silną emocją radzę sobie przez wyparcie. Jeśli to coś smutnego, odgradzam się od smutku, a potem go przepracowuję - to jak wstrzymanie oddechu, żeby go bardzo powoli wypuścić. Z radością jest inaczej, trudniej. Trochę jak wtedy, kiedy jestem w górach - zawsze bałam się zbiegać ze wzgórz, albo schodzić z góry - powoli, ostrożnie, podpieram się rękoma, skupiona na wizji, w której zbiegając łamię nogi i rozbijam nos.

Jeśli nie każdy/a, to wielu, wiele z nas zna to uczucie - oczekiwanie, że coś (ktoś) wyrwie ci dywanik spod nóg, że pozostawi cię bez oparcia, że już sobie nie poradzisz. Tymczasem, po pierwsze - oczekiwanie na to wcale nie pomaga w niczym, przeszkadza tylko się cieszyć; po drugie, wyrwanie dywanika jest ostatecznie ogromnie twórcze (kreatywna destrukcja Schumpetera? ;), choć ogromnie bolesne. Konieczność kompletnej reorganizacji się w życiu zdarza, wiem o tym - na małej skali nawet sama zmuszam się do takich wyzwań: podróże, wyjazdy, przeprowadzki, zmiany. Trzeba zmieniać. Jeśli się nie zmieniasz, życie samo się zmieni, i zmieni ciebie też.

Miało być o samodyscyplinie, ale jeszcze nie mogę poskładać. Ciąg dalszy nastąpi. Tymczasem chyba pójdę kupić lody na kolację. Zaspokajanie swoich kulinarnych zachcianek pomaga mi w medytacji. Mam parę decyzji do podjęcia, i - udając sama przed sobą, że o nich nie myślę - raz na jakiś czas nadgryzam kłębek z emocjami. Gdy będę gotowa się z nimi zmierzyć, kłębek będzie niewielki. A lody będą dobre. Ben & Jerry's albo Carte D'or. Do następnego. :)

wtorek, 19 kwietnia 2011

co to jest, toto, no to

Zyski - nowe lęki i nowe radości.
Straciłam, zyskałam pewne możliwości.
Zmiany są subtelne, jakby skład powietrza
Nie wiem - jestem gorsza albo może lepsza
Bilans strat i zysków mi nie odpowiada
Na jego pytania, żadna dobra rada
Nie pomaga rozwiązać uczuciowych splotów
(Wzięła Rita chłopa, nie miała kłopotu).
Nie wiem co powiedzieć, a więc nic nie mówię
Gaduła zamilkła, sentimental movie
Kiedy tortured hero spotyka na drodze
Życia heroinę, doświadczoną srodze
Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością
- Przejścia bez przeszłości, przeszłość bez miłości
Nie wiedzą co zrobić z własną wątpliwością
Chyba kochać, hołubić, przytulić, ugościć
Wychować, wykarmić, hodować przy boku.

Może jak dorośnie, odejdzie, da spokój.

piątek, 15 kwietnia 2011

kocią drogą

Tu pętelka, tam zakręcik - prosta droga mnie nie nęci. Prosto psy się mogą ganiać. I tak wracam - do pisania. miau!

Powaga. Zawracam kocim ogonem, zawijam w pisarską stronę. Twórcze pisanie dla młodych panien, nie ma przebacz. Z nieba mi spada. Gadam, piszę, piszę, gadam. Nawet coś do powiedzenia mam, testuję językowo tworzywo, spoiwo, łuczywo idei. Samo mi się klei.

Już, już coś miałam rzec, i zaraz jakiś rym wpadał mi w pół słowa :)

Wracam do pisania, jak do dzieciństwa. Coraz mniej presji, bo coraz mniej mnie obchodzi to wszystko. Nudzi mnie uniwersytet z jego standaryzowanymi szufladkami. Nudzi mnie niepomiernie, nieziemsko, limit słów, nieprzekładalny na inspirację. Nudzi mnie, że nikt ode mnie nie wymaga tego, co sama uważam za najważniejsze: twórczości, innego spojrzenia na temat, uważności na punkty widzenia, różnorodności formy i treści. Te wymagania nieraz obniżają mi ocenę, dodane zaś do wymagań uniwersyteckich zazwyczaj obniżają mi nastrój: albo nie mogę nic napisać, spętana nadmiarem wymagań, albo piszę, składając w ofierze to, co sama uważam w pisaniu za cenne, za twórcze. Twórcze, nie - oryginalne; z dwojga złego wolę stworzyć świadomy banał który CHOCIAŻ DLA MNIE jest nowością, CHOCIAŻ MNIE coś DAJE. Wszystko już było, to tylko TO CIAŁO, TEN UMYSŁ, które są mi dane, mają doświadczać na nowo i rozkoszować się doświadczaniem. Tym się mam zajmować, tym cieszyć, to jest moje zadanie, moja nagroda za danie mi tego umysłu i tego ciała.

Nudzi mnie, że "Pełno nas/ a jakby nikogo nie było" - nie ma z kim pogadać! Czy mi się śniła twórcza uniwersytecka atmosfera? Nie powiem, zdarzyła się tu, zdarzyła się w Polsce - ach, jakże doceniam takie wyjątki! A jednak, choć jestem pełna entuzjazmu wobec rotterdamskich doświadczeń, muszę powiedzieć, że standaryzowana edukacyjna klateczka, w stronę, której zmierzamy, jest tylko marginalnie lepsza od przykurzonych, kanonicznie uświęconych relacji władzy, od których odchodzimy.

I już nie wiem, czy to dlatego, że tutejszy uniwersytet jest dość mocno skupiony na ekonomii? Nie, o tym też można rozmawiać twórczo, choć fakt, że mam kontakt z 'typem' umysłowości mocno różnym od mojego. Czy to dlatego, że ja się nie nadaję na uniwerek, i że mam tego dosyć? Niby fakt, ale czemu, skoro w odpowiednich okolicznościach potrafię być studentką znakomitą, a nie mierną? Mówię to bez fałszywej skromności, bo wiele razy aktywnie starałam się stworzyć sobie warunki do bycia studentką znakomitą, ale - nomen omen, pozdro z Holandii - to droga pod wiatr, walka z wiatrakami. Nie chce mi się, miau.

Ileż można? A tymczasem skrobię esej na siedem stron zamiast trzech, ale to zamiast dwóch innych esejów. I tak nie będę mieć oceny, jako obrzydliwy "freerider" chodziłam na przedmiot niedostępny dla Erasmusów, czyli w pewnym sensie na przedmiot, za który nie zapłaciłam. Skromne to moje granie systemowi na nosie.

Ileż można się bić? Dziś miękką łapką stukam w klawiaturę. Miau. Wolę moje kocie drogi. Drogi uniwerku, fuck you czule, w czółko całuję. Kto wie, może się znów spotkamy, ale "I'd rather not". Wolałabym nie. A przynajmniej nie za szybko, i na moich zasadach. Może założę szkołę, kto wie, według zasad Kena Robinsona (niewtajemniczeni - guglać i na TED! najpierw z 2006, a potem z 2010 wykład oglądać). Póki co, przebrnąć mgr. Wrrr. I dalej, dalej. Jedźmy, nikt nie woła.

Myślenie o wartościach. Tego, co uważam za wartościowe, uniwersytet nie ceni. Może to tylko syndrom niewłaściwej osoby w niewłaściwym miejscu. Ale jakoś nie całkiem to pasuje do sytuacji. Mam jobla na punkcie edukacji, stentorowy głos niedoszłej pastorki/wykładowczyni, owszem, również zajoba scenicznego, i skłonność ku zaangażowaniu społecznemu. Oprócz tego, żem artystka, no to ogólnie widać, jakam niewłaściwa do pracy z młodzieżom! Ech, nie kończy mi się ta jazda...

Miau. Lśniącym futerkiem się wypinam. Już mi się nie chce. Urlop dla zaangażowanych. Zajęcia odwołane z powodu ciekawszych zajęć.

czwartek, 7 kwietnia 2011

czasami jestem czarownicą

czasami nie wiem, co robię. czasami podążam za głosem nawet nie serca, bo banał, ale ciała - za głosem ważnych słów, i momentów gdzie słów zabrakło.

czasami moje sny powtarzają się przez tydzień. czasami to, co w teorii ma być najważniejsze, musi ustąpić miejsca. czasami.

czasami myślę, że nie ma w tym nic wyjątkowego, że wszyscy to robimy, że to tylko autorefleksja odróżnia mnie od innych - ta półświadomość irracjonalności, która gatunkowi ludzkiemu jest wspólna. irracjonalność, nie świadomość. czasami myślę, że komplikuję.

czasami mam wrażenie, że już wszyscy mi mówią, że myślę za dużo. no to myślę!!!! no. czasami mnie to wkurza - i to myślenie, i to innych mówienie.

czasami zbiera się na burzę. czasami cisza w oku cyklonu.

czasami męczą mnie słowa, nie wiadomo komu niepowiedziane.

niedziela, 3 kwietnia 2011

wiosna jest, i mi świeci

Świeci mi na świecie, i dość pogodnie. Pożeram z radością i łapczywie, karmię się muzyką, Jamie Cullum wchodzi w uszy, i smakowite kąski słów wkłada do ust. Odkrywam na nowo fascynację zmysłami - widokismakidotykiDŹWIĘKI - a zwłaszcza dźwięki, które sama, sama z siebie wydaję, które dotykają mnie tak głęboko, tak mocno, i mojo, mojo też.

Odgrzebuję przestrzenie pamięci. Nareszcie zrobiła się przestrzeń i czas. Przestrzeń oddechu, czas pracy. O wiosno, o Anno Świrszczyńska, poetycka moja patronko. W maju zeszłego roku pisałam o tobie, polska czarownico, perło samotności. Teraz tęsknię i wspominam twoją poezję. Na twoich słowach się wesprę, twoich słowach w mojej głowie, w moich włosach, muzo nieposkromiona.



Z TWOIMI RĘKAMI NA SZYI

Zajadam z zachwytem
swoją kromkę szczęścia.
Śpiąc nawet
trzymam ją mocno w ręku.

Moje sny są puszyste
jak słońce,
z którego ubito pianę.

Budzę się
z twoimi rękami na szyi.

wtorek, 29 marca 2011

coś na kształt determinacji

Mam to gdzieś. A raczej, gdzieś - ukrytą - miałam determinację. Wyjęłam, otrzepuję z kurzu. Wygląda na to że ach, ach, wszystko przeciwko mnie; ale się nie poddajemy. Ha!

Odkryłam, że jestem skłonna - ot, tak - rzucić studia przed samą magisterką, po to tylko, żeby robić to, co mam tak naprawdę robić. Jakkolwiek jest to głównie gest - prosty, by nie rzec prostacki, dobrze wyglądający w heroicznej, artystycznej wikibiografii - nie chodzi nawet o to rzucenie studiów. To w pewnym sensie wyraz priorytetów. Manifestacja tego, co się liczy. Więc once more, with feeling, mam to gdzieś - i to zupełnie nowe uczucie jest. Uczucie wolności. Aż musiałam do Holandii pojechać, żeby sobie to wszystko przypomnieć :)

Im dalej od domu, tym do niego bliżej. Tak, chce mi się grać na pianinie i śpiewać; Tim Minchin, Jamie Cullum, Gaba Kulka, oni wszyscy grają, grają, grają w mojej głowie. Chce mi się tańczyć. Mój taniec to rytuał radości życia, w którym rytmem stóp i ramion buduję energię do góry, do góry, do góry. Pragnienie euforii, które tak często mi towarzyszy (M.: "you're an adrenaline junkie, baby") tak właśnie najlepiej się spełnia, i skończyłam już z przepraszaniem za nie.

Także tak. Także no, jak rzekłby Jacek. Nastał czas, czas nastał, pani dziejko, żeby sobie po prostu naprawdę parę rzeczy odpuścić. Po latach rozterek, rozmyślań, emocjonalnych zawirowań, odkrywam nareszcie - czego ja chcę, i że to czego ja chcę, naprawdę się liczy.

No. :-)

wtorek, 22 marca 2011

ażeby potem - o wiosennej, ulotnej radości napisania :-)

Pierwszy dzień wiosny. Rita niedomyta
biegnie z esejem w zębach. Coś jej świta
że dość jej majonych żytem rozmaitem
akademickich łąk, kałuż - jest mitem
Ritowa zdolność samodzielnej pracy.
Ricie do pracy potrzebni swojacy,
grupa, inspira lub inicjatywa
tak, w kolektywach Rita się wyżywa.
Gdy pisze esej o różnorodności
w społeczeństwie Holandii i jej licznych "gości"
(tych rodem z Surynamu) na drugim kanale
uwagi o tym nie rozmawia wcale;
Fejsbuk: tam żwawo wrze postpolityka
na skajpie miłość z emotką się styka
z obsesją skrajną filozofii - Rity facet
butelką rozbiłby Sartre'owi glacę
gdyby mógł tylko. O perskich poetach
o horoskopach, kabale, podnietach
tarotycznych się mówi, rozmowa zakwita
'erotyzm oczami kobiet' Rita czyta
(Esej powstaje chyba wbrew wszystkiemu
albowiem wszystko jest przeciwko niemu).
Na znak protestu wobec masochizmu
komputer pada, ażeby się schizmą
oddzielić - o, protetyczna całości
od mózgu Rity w (nie)okazałości.
I tak to, po napisaniu szczęśliwa
Ręcznie, w zeszycie Rita się wyżywa

(ażeby potem mieć co przepisywać...)

wtorek, 8 marca 2011

Zmieniam się.

Nie miałam pojęcia. Tyle fascynacji, tyle pomniejszych zakochanostek, ale nie wiedziałam, że to sięgnie tak głęboko i mnie zmieni , jak subtelna reakcja chemiczna na poziomie komórkowym. M. ujął to tak: "There are consequences, but also - benefits", i jakkolwiek frywolnie to brzmi poza kontekstem... :) Jestem rozproszona, zakręcona, pełna energii - zdołowana, przestraszona, zwinięta w kłębek niepokoju - ad infinitum, ad nauseam. Jesteśmy, hm. Jesteśmy obrzydliwie przesłodzeni, zakochani jak w filmie z lat 50. :p Poezja, miziu miziu, rączki całowanie etc etc.

A, co mi tam. Chcę się słodzić to będę. Mrrr. :)

niedziela, 27 lutego 2011

telenowela z happy-beginning'iem.

Bo on myślał, że. A ja myślałam. A potem pomyślałam. Ale on przemyślał. No i tego. Tak.

Dobrze w sumie, że taki myślący. Inaczej nie chciałoby mi się o nim myśleć. A co dopiero, żeby się zgodzić na jego o mnie myślenie. Nie, by się nie dało, nie dałoby się. A tak: myślący myśliwi zamyśleni, niezmyśleni. O.

Wymyśliliśmy się. Tak, tak, tak czy siak: dostałam swoją kromkę szczęścia. Co ma być, zamierzam się nią nacieszyć.

wtorek, 22 lutego 2011

boję się jak jasna cholera

Boję się. Boję się boję się boję. I jeszcze trochę. I once more with feeling. I kurwa mać, aż mnie zatyka.

Najważniejsze decyzje podjęte znienacka. Może przesadzam, może nie najważniejsze, ale - wiążące, ale - wyzwania, ale - rękawice rzucone losowi. Przerażenie. Siedzę, zażeram się ciastem i. I właśnie. Tyle do zrobienia.

Już pora wstać. Wyruszyć z domu. Do Alberta Heijna na zakupy, wyrzucić śmieci po drodze. Poczytać teksty na etyczne aspekty ekonomii, potem może Who stole feminism. A najlepiej coś o kredytach studenckich w UK i terminach w Rose Bruford College Of. Theatre. And. Performance.

Boję się boję się boję. Kurwa żeż, pardon my fucking French. Już czas.

piątek, 11 lutego 2011

Towarzyszą mi od dawna. Moje cykle euforii i niepokoju, zmęczenia i bierności. Dość binarne. Jasna i ciemna strona mocy. Wolę te pierwsze, choć są wyczerpujące [nie mogę spać] [nie śpię] [śpię, ale się nie wysypiam] [za to gdy słyszę budzik, wstaję].

Jestem chora. Katar wykańczający. Oprócz tego mam mnóstwo energii [!]. W sumie brzmi to, jakbym coś brała. Jeśli mój mózg się czymś jara, to bez mojego fizycznego, celowego udziału.

Nie ogarniam się. Siebie, życiowo, siebie, językowo, siebie, myślowo. Co najstraszniejsze, siebie, emocjonalnie. Nie ogarniam, nie mam pod kontrolą, nie rozumiem. Nie ma celowości, znaczeniowości. Trudno wiedzieć, czego chcę. Po co iść na tę imprezę dziś? no tak, ale po co nie iść? Jestem znów na skraju czegoś, jakiejś decyzji, jakiegoś posunięcia. Mam wrażenie, że dokądś dotrę. Do jakichś działań, które będą tym cenniejsze, że samodzielnie rozpoczęte, samorzutne, niewymuszone.

Mam nadzieję, że tak będzie. Tyle wolności sobie dałam, tyle czasu. Staram się sobie nie żałować. Może to właśnie nadchodzą efekty.

piątek, 21 stycznia 2011

Jestem sobie, w rozproszeniu, naspokojniona. Senna.
Zmęczył mnie ten tydzień. Tyle emocji przerzucanych jak szpadlem.
Znajomości - nowe. Skrawki czułości, ziarna przyjaźni. Duże rzeczy. Duże zwierzę, Rotterdam.
Dużo. I mnie też dużo. Spotyka.
Czucie i wiara i zmedializa. Co ze mnie wyrośnie?

piątek, 7 stycznia 2011

rozproszona

Jestem rozproszona. Dyscypliny wciąż brak [w końcu i tak umrzemy, i jakie to ma znaczenie i w ogóle]; zanurzona, ale tak.. nie do końca… tak do połowy… tak nie za bardzo… tak, żeby się w razie czego wycofać…. Samotna medytacja jakoś nie wychodzi; ustawiam budzik i przekręcam się na drugi bok, bo o poranku sen czy przedłużone marzenie jest większą wartością niż… w sumie cokolwiek. Ciśnienie ogromne (załatwić legalne sprawy; rzeczy z przeszłości, do których nie mogę się zabrać, rzeczy z przyszłości, które mogą o niej zdecydować), to cud, że mnie nie paraliżuje, ale bywa blisko. Stresuję się nieco mniej niż w przeszłości, działam nieco więcej, ale kurwa mać, powolny progres zabija mnie czasem, cieknie ze mnie przeze mnie ten czas jak upływająca krew i życie. Ale wciąż. Jestem rozproszona. Tu i teraz i tam i wtedy i potem. Mam świadomości jak mrówków, mnóstwo wiadomości, mnóstwo wymagań, i chcę uciec przez większość czasu. A potem chcę tańczyć i jest jakiś konkurs, ale nie mam inspiracji. Chcę śpiewać, ale nie ma z kim i do czego. Próbuję coś, i jakbym nalewała z próżnego; coś mówi ‘nie warto’, tylko co to mówi? Intuicja czy brak silnej woli? Anioł czy diabeł, to szepcze mi moje religijne wychowanie, bo mimo pozornej izolacji od katolicyzmu każde odstępstwo od zdrowej diety postrzegam tak naprawdę jako grzech, podświadomie wracając do znanej terminologii.

Męczę się. Uparcie nie biorę super cudownych ziołowych leków, bo tak bym chciała nie być pod wpływem niczego, tak bardzo się boję czasem nawet głupich suplementów. Wiem, nie da się bez nich, a jednak czasem pragnęłabym nie manipulować swoim nastrojem czy czymkolwiek. Zły ale własny. Czy zamykam się w ciasnym pudełku niezdrowia, czy krzywdzę się tą ograniczoną wizją tunelową, wąskim horyzontem? Bóg raczy wiedzieć, ale jeśli jest i wie, to się nie dzieli.

Jak się skupić we własnym ciele? Jak nadać ważność temu co ważne? Jak wyizolować pragnienie pracy? Nie pomaga, że wszystko we mnie szepce, że mam ochotę na jakiś romans. Pffft, rzecze superego wyniośle, mam ważniejsze rzeczy na głowie niż sprawdzanie, czy jakiś ten czy inny koleś nie jest bucem. Przydawkowe lęki dodają, że i tak nie jestem na nic gotowa. I tak wszyscy swoje, ja i moje lęki łączymy się w pragnieniu oczyszczania, izolowania, które w istocie mnie wyjaławia, pozbawia inspiracji. A moja podświadomość, prawdopodobnie w połączeniu z ciałem (nie wiem, tak blisko nie jesteśmy) ewaluuje każdego mężczyznę w zasięgu wzroku krótkowidzącej (promień zmniejszony, gdy tańczę, bo zdejmuję okulary). Coś się już kręciło, tu flirt, tam flirt, trochę fascynacji było. Ciągle jednak niic cieeekawego… . No tak, entering the realm of so-called TMI, ale informacji o tym, że nie chyba nie da się przedawkować. Po prostu brak mi tego elektrycznego impulsu, kontaktu, bo co tu o związkach; tak dawno nic się nie dzieje, że wymagania poszły mocno w górę, zwłaszcza, że z dotychczasowych doświadczeń wynika, że raczej wymagałam za mało. A zatem slogan, i że jestem tego warta, a co. Jednocześnie za dumna jestem, żeby powiedzieć, że „szukam”. Nie szukam, ale gdybym znalazła, byłoby całkiem fajnie. Logika? Bo ja się poddaję…

I tak to negocjuję rzeczywistość codzienną, pełne zamieszanie. Trzeba zorganizować przeprowadzkę, tylko nie wiem, jak, gdzie, co do czego. Jestem wyjęta z rzeczywistości, w poniedziałek prezentacja, do czwartku kolejna, potem nie będzie lżej. Jestem, jestem, jestem w potrzebie, tylko czego? Stabilności, spokoju? Braku stresu? Niby tak. Inspiracji, podróży? Mobilizacji? No jasne. Tylko czemu te zestawy wymagań się tak jakby wykluczają? Marzę o rzeczywistości szkoły, jaką ma Braciak, bo wydaje mi się, że to skupienie na jednym projekcie, ale przecież nieprawda. To ileś przedmiotów, ileś zadań, dokładnie takie samo życie, jakie teraz wiodę. Sens? Bez sensu?

Potrzebuję wsparcia. Wspieram sama siebie przez pisanie. Właśnie, pisząc, zdecydowałam się na samodzielną przeprowadzkę taksówką – nie ma sensu oglądać się na innych; we wtorek może? To pomocne, gdy już jestem w stanie coś napisać, że pisanie pomaga destylować postawy, pomysły, konkrety. Piszę, półśpiąca, świadoma, że muszę umyć włosy, bo nie mam suszarki, bo chcę wyglądać jutro, bo chcę chcieć wyglądać. Dżinsy i sweterek. Myślę o swojej szafie pełnej kostiumów, o na poły ekshibicjonistycznych zdjęciach na facebooku. Manifestować brzydotę, bo tak. Tęsknić do piękna, i wstydzić się, bo stereotypowe. A co nie jest? Czemu sama się wciąż potępiam? Jest tylu innych chętnych do tej pracy…