środa, 20 maja 2009

Refleksje z kilku ostatnich imprez Krytyki Politycznej

Obiecałam Żiżka i DocReview, a życie toczy się dalej; ma taki zwyczaj. Nie nadążam z opisem, bo żyję - a przynajmniej staram się jak najlepiej na tej próbie generalnej. W tej dziedzinie zycia, jak we wszystkich innych, chcę nadrabiać zaległości.
Na DocReview obejrzałam 1, (do)słownie jeden, film - "Wiek głupoty" Fanny Armstrong. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się wydaje, że moja reakcja na ten film obrazuje coś, o czym Żiżek mówił w zeszły czwartek na Szamarzewie. Choć ekologia wcale nie była głównym tematem jego rozważań.

"Wiek głupoty" to film, który wpisuje się w długą serię katastroficznych obrazów science fiction. "Czas Apokalipsy/zagłady/Marsjanie atakują"... znamy ten trend. Niemniej jednak słowo "fiction" - fantastyka naukowa - zawsze pozwalało na sympatyczny dystans. To, i popcorn w kinie. Można było się nie zastanawiać zbyt intensywnie, co jeśli jednak meteor, nie jesteśmy sami w Kosmosie, efekt cieplarniany. Dało się wyjść z kina i żyć własnym życiem. Tego luksusu ten film nie daje. Bo tym, co go różni od większości dzieł reprezentujących nurt, w który się wpisuje, jest realność. Wykorzystano w nim autentyczne, współczesne wiadomości, nagrania, newsy. To może przerażać. Mnie przeraziło.

Akcja rozgrywa się w roku 2055 (jeśli dobrze pomnę; w każdym razie za prawdopodobnego życia mojego pokolenia). Na świecie żyje jeden człowiek, zarządzający archiwum, umieszczonym - gdzieżby indziej - na Antarktydzie. Owo archiwum to swoista anty-Arka (jak i potop, efekt efektu); w jakiejś formalinie pływa para z każdego gatunku zwierząt. Oczywiście jest także sztuka, komputery, przekaz artystyczno-intelektualny; ostatni ślad po rasie, która - jeśli wierzyć filmowi - w przeciągu trzech lat ma szanse popełnić zbiorowe samobójstwo. Newsy są przetykane monologiem narratora i nagraniami z życia kilkorga bohaterów: m.in. afrykańskiej dziewczyny, która chce być lekarką i pomóc swojej wiosce, gdzie rządzi koncern Shell (Shell w ogóle jest głównym złym w tym filmie, zachodzi uproszczenie typu ropa naftowa -> logo Shell; nie wiem, jak bardzo słuszne - czy aż tak bardzo dominuje w przetwórstwie ropy, czy działa najmniej zgodnie z prawem, czy najbardziej zarobił na Iraku etc.). Są też dwaj mężczyźni - jeden przeżył Katrinę, drugi walczy o alternatywne źródła energii (jak u nas z Monarem - wszyscy są za, byle nie przy moim ogródku). Oprócz tego wykorzystano animacje, dane, prognozy: różne sposoby podania ciężkiej informacji w umiarkowanie lekkostrawny sposób.

Po filmie odbyła się dyskusja z udziałem przedstawiciela Zielonych 2004, Greenpeace oraz przedstawicielki Instytutu Filozofii. Nie byłam do końca - wyszłam, bo się spieszyłam, i bo byłam zbyt wściekła, żeby ich słuchać. Ich słowa - zjeżdżali film (andro- i eurocentryczny, nieprofesjonalny itd. itd.) wydawały mi się pustym pieprzeniem, czymś zupełnie bezskutecznym. Kolejna gadka, podczas której zginął kolejny gatunek.W swojej złości wdałam się w osobną dyskusję z organizatorami w holu kina, mówiąc im między innymi, że efektywność organizowania takiego spotkania i takich rozmów przypomina mi mniej więcej rzeźbienie w gównie (sztuka dla sztuki...). Nie będę przepraszała za swoje poruszenie (spytali co mi się tak nie podobało, więc otrzymali szczerą odpowiedź), ale jestem na poły rozbawiona i przerażona swoim zachowaniem.

Mijały dni, a sprawa nadal mnie męczyła. Czy naprawdę do końca swego (być może krótkiego w związku z przetrwaniem gatunku) życia mam nie wsiąść do samolotu? Czy naprawdę zobaczę zagładę? Czy to, co zobaczyłam, były tylko fakty czy również interpretacje? (postmodernistyczny cynik we mnie: istnieją tylko interpretacje). Dobrą chwilę temu widziałam "Spotkania na krańcach świata" Herzoga i film ten także mnie poruszył, ale nie do takiego stopnia - o co chodziło?

Myślę, że wiem. "Wiek głupoty" miał ogromny ładunek emocjonalny. Powtarzał myśli wielu ludzi, zbierając je w jednym miejscu, gdzie układają się w przerażający obraz. Ponieważ antro- i eurocentryczność są jak powietrze, którym oddycham - dla mnie, Europejki, przezroczyste - moja perspektywa obcości dotyczy innych dziedzin - jako skróty myślowe tylko wzmacniały przekaz. W ogóle sporo było może nie stereotypów, ale skrótów myślowych, wszelkich "ogarniaczy", cliches. Silny apel do działania. Jak dalece cel uświęca środki...

Zazwyczaj interesuje mnie symboliczny plan świata - podświadomość, mity, archetypy, drugie i n-te dno. Ale podczas tamtej dyskusji rozmowa na ten temat wydała mi się bezsensu. Byłam przerażona, a lęk stał się (typowo) złością. Chciałam działać, krzyknąć "Powiedzcie mi tylko co, ale tak, żebym była pewna, a ja to zrobię!". A tu troje intelektualistów bredzi o braku perspektywy zwierząt. Nic dziwnego, że budzili moją agresję - wydawali się dalecy od wkrótce tragicznej rzeczywistości, dyskutując rzeczy nieważne, nieprzynoszące efektu w bezpośredniej walce. Albo tak się wydaje.

Ochłonęłam. Zamierzam dobrze wykorzystać czas do 2012... ujawniło się moje lewicowe dziedzictwo, pragnienie zmiany, jak również kompleks naukowca, który siedzi i opisuje świat, zamiast go kształtować. Właśnie tę myśl Marksa odwrócił Żiżek... powiedział, żebyśmy opisali świat, zamiast go zmieniać, bo nasze szanse na zmianę rzeczywistości (obrzydliwe "naturalne" jabłka, etyka kupiona jako dodatek do kawy) są minimalne. Mówił, że nikt u władzy nie chce, abyśmy myśleli; poruszył też problem wszechobecnego cynizmu. Słuchając, myślałam o tym, że czasem nie chcę wiedzieć i widzieć pewnych rzeczy. Są kobiety, które nie chcą widzieć dyskryminacji, ale sprawa sięga dalej. Wszyscy nie chcemy widzieć manipulacji w supermarketach. Wiem, że ktoś manipuluje moimi ulubionymi kolorami, smakami, zapachami, moją przyjemnością, seksualnością. Wiem, że ktoś mnie okłamuje. I nie mam mu tego za złe. A nawet się tym cieszę, pozwalam sobie się tym cieszyć i wolę nie wiedzieć. W końcu na jej/jego miejscu zrobiłabym tak samo, ktokolwiek to jest, wykonuje po prostu swoją pracę.

Kiedy zaczniesz o tym myśleć, świat się rozpada, rozłazi w szwach, ujawnia swą matrixowość, która jest dalece sprytniejsza niż ta filmowa, ponieważ ją wybieramy. Za każdym razem, gdy idę do supermarketu, potwierdzam swoją przynależność do systemu. Jaki mam wybór? zawsze się poddaję, z refleksją, że myślenie tylko pogorszy moje samopoczucie, a w konsekwencji spadnie moja skuteczność w realizowaniu zadań, planów, marzeń. Ale czy moje człowieczeństwo nawet dla mnie samej ogranicza się tylko i wyłącznie do skuteczności? I jaką mam alternatywę - studiować psychoanalizę i cytować Żiżka? Działać? Żyć sztuką dla sztuki? (Boże, jak zazdroszczę tym, którzy potrafią: ja jestem od urodzenia zaangażowana i nie umiem inaczej żyć). Skończyć studia między Judith Butler, Herzogiem, Sartrem, Naomi Klein....? Może ktoś jeszcze ma jakieś cudowne rozwiązania?

Starać się myśleć. W sumie intelektualnie to samo, co zalecają kultury Wschodu: praktykowanie świadomości. Duchowej, emocjonalnej, intelektualnej. Świadomość kluczem do niezależności... .

czwartek, 14 maja 2009

powiew literatury i dwie relacje w obliczu zmian

Ciekawy dzień. Czytam potrójne dzienniki Ingrid i Ingmara Bergmanów i ich córki, Marii. Ta lakoniczna, obserwatorska maniera jest zaraźliwa. Są to dzienniki z czasów choroby Ingrid (rak) - dzień po dniu trzy opisy sytuacji, często analogiczne, czasem komplementarne. Powtarzające się sformułowania: dobry dzień, nie boli (lub odwrotnie - Ingrid lub na temat Ingrid); sześć stron scenariusza "Mizantropa" (dzienna norma Ingmara); Maria analizuje związek rodziców i stara się wyznaczyć granice, nie dać przytłoczyć. Uderza szczerość pary i podobieństwo ich pisania (dwadzieścia trzy lata razem); Ingmar patrzy na siebie jak na przerośnięte dziecko - choroba Ingrid jest odwróceniem stałej sytuacji, zawsze to ona opiekowała się nim. Pouczające to wszystko, jak życie i jego wartość da się zredukować do zachowania rutyny ("dobra próba"), twarzy ("Nie płakałam/nie płakałem"), spokoju ducha czy ciała. Zjedzenie odrobiny jedzenia jako zwycięstwo. Tabletki na wszystko - spokój, ból, sen. Inny świat choroby, czy jesteś chorym, czy towarzyszącym turystą.

Temat na dziś: przyjaźń. Są dwie, nad którymi rozmyślam. W jednej pewien poziom otwarcia nie nastąpił "spontanicznie" i jest zastanowienie, czy podjąć ten krok. Phi, zastanowienie, wiadomo, że to nie ja się zastanawiam. Jestem jak psiak, którego nie chcą wziąć na spacer, i czuję się dość żałosna. Niemniej jednak wyznaczyłam granice, nic za wszelką cenę: poprawa. Brava, senoRita. Czekam. Druga przyjaźń to dokładnie odwrotny kierunek, bo druga strona tej przyjaźni chce więcej. Rozmowa o granicach już się odbyła, zgodziłam się na "tylko przyjaźń"; zrobiłam błąd: jestem za miła, a teraz sprawa się rozwija. Czuję się jak ścigane zwierzę; przelotny, platoniczny dotyk powoduje atak paniki. (właśnie zauważyłam nagromadzenie rymów i aliteracji w powyższym, chyba dawno się nie bawiłam funkcją poetycką). Innymi słowy, muszę przeprowadzić jedną z Tych Rozmów i zerwać kontakt (zrobienie tego przez link do bloga byłoby pozbawione klasy, prawda...? nic z tego - twarzą w twarz); ten rumieniec na mój widok, ta psia ufność, to wszystko jest nie dla mnie: dostaję szału. I zastanawiam się czy te relacje nie są swoim lustrzanym odbiciem. Muszę przyjrzeć się swoim uczuciom co do pierwszej ze spraw. Może nie powinnam czekać na decyzję, tylko salwować się ucieczką, te wszystkie psie metafory są niepokojące.

Uff. Jak zwykle, kiedy źle, gotuję. Idę przecedzić szpinak i przysmażyć sojowe mielone. Jutro Lublin, (dom?), kontakt z bazą. Planowałam wrzucić tu więcej ostatnich wrażeń intelektualno-artystycznych, ale otagowanie takiego zbiorczego wpisu byłoby kłopotliwe. O Żiżku i debacie Krytyki Politycznej na DocReview - następnym razem.

poniedziałek, 4 maja 2009

Odkrywszy zajebiozę pantomimy

W opisie gadu gadu mam "odkrywszy zajebiozę pantomimy" i to dokładnie się stało. Weekendowe warsztaty pantomimiczne w Toruniu, prowadzone przez Anię Balcerzak, stały się świetną okazją do odnowienia energii.

Czym jest pantomima? Niewtajemniczeni sądzą, że to udawanie, że się czegoś robi - zwykły teatr, tylko bez słów. Nic bardziej mylnego. Pantomima jest ideą. Jak w platońskiej jaskinii - czy raczej poza nią - mim stara się każdą czynność wykonać bardziej, intensywniej, przerysować. Nie chodzi nawet o "dokładniej" - należy przekazać widzowi daną czynność tak, by była bardziej "nasycona" samą sobą od faktycznej, realnej czynności. To ma być piękne - mim nawet chodzi w sposób nastawiony na przykucie uwagi! Przecież nie mówi się przy chodzeniu, można by chodzić normalnie, prawda? :)

Pantomima to odkrycie, że jeden zdecydowany ruch pod wpływem zwolnionego tempa może stać się wieloma małymi, nierównymi ruchami. I że praca nad każdym z tych małych ruchów osobno nadaje całości nową jakość. To teatr plastyczny, teatr formy, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach - oddech, koordynacja ciała - nawet wyluzowanie jest pozorne: mim uczy się, jak "wydawać się" wyluzowanym. Aktor na scenie siada, by wstać - mim rozluźnia się, by znów spiąć mięśnie i przez ten kontrast bardziej wyraźnie coś pokazać.

Jestem zadowolona z tego weekendu. Poznałam bardzo pozytywnych ludzi, przeżyłam kilka przygód, nauczyłam się robić falafel instant... :) Na zakoczenie podaję stronę teatru, który organizował warsztaty - http://batheater.bloog.pl/ - i polecam wszystkim zainteresowanym wyjazd do Torunia, by nacieszyć się miłym towarzystwem, a także poszerzyć świadomość ruchową o techniki pantomimiczne, taniec butoh, tańce voodoo czy moje ulubione ćwiczenia taneczno-koordynacyjne... :)