wtorek, 23 listopada 2010

nowe stany, czyli prywatne Ameryki

Lęk to stary znajomy, lęk przed nowością. Ale nowości - och, nowości - nowości są... bardzo przyjemne.

Odkrywam w sobie miejsca zapomniane, porastające kurzem od wielu lat. Znajduję w sobie miejsca nieodkryte. Prywatne białe plamy. Ostrze ekscytacji, ostrze przyjemności. Ostrzę zęby na to całe Nowe.

Lęk to stary znajomy, i nie ma na niego lekarstwa. Wyostrza wszystko, jak soczewka, jak perspektywa. Dodaje pikanterii. Dodaje smaku.

Zakochuję się od nowa w intelektualnej stronie życia. I wciąż nie chcę oddać tańca, śpiewu, ciała. Widzę swoją ścieżkę - wciąż na ostrzu, wciąż na granicy. Boję się oczywiście. Boję się, że mnie to złamie. Ale nareszcie czuję się gotowa, żeby znów spróbować akrobacji.

Ja - tłumaczka. Życie i sztuka i przekład intersemiotyczny. Tyle języków. Język muzyki - język dzieciństwa; język emocji - język terapii; język koloru - wczuta, intuicja; język śpiewu, język tańca, ekspresja i przekład muzyki: ja plus muzyka przefiltrowane przez ciało - muzyka przefiltrowana przez ja - czy ja i ciało to jedno? - równa się taniec, równa się śpiew, śpiew wartość dodana, wydarta z gardła z przemocą i przyjemnością... języki, znaczenia i brak znaczeń. słowa, wartości i brak wartości. zachwyty i błyskotki, prawdziwe i fałszywe światła prawd, nieprawd, półprawd w pragmatycznym półmroku. Whatever works. Świeci, idziesz dalej, kiedyś świecić przestanie.

Ja - tłumaczka, chłonna i zachłanna. Ja - kameleon, zmienna i przestrzenna. Istnieje jakieś ja, ale przecież gram z nim, bawię się, zmieniam. Niezależność niezależnością, ale nie można być tylko odciętym indywiduum. Więc wchodzę w relację z tymi, na których reaguję interesująco. Szukam nowości, szukam tego, co mi się w sobie podoba. Reakcja chemiczna nie będzie zawsze taka sama, tylko dlatego że jeden z jej czynników się nie zmienia, że o otoczeniu nie wspomnę. Teksty, konteksty, preteksty do przekształceń. Będę tym, czym muszę być, żeby cię zrozumieć.
Będę tym, czym muszę być, żeby zrozumieć. Czasem pragnę też pomóc, choć staram się powściągać angażowanie się w nieswoje sprawy. A jednak czasem to robię, i coś zmieniam. Poetyka dystansu, tak często przywoływana współcześnie, jest ostatecznie poetyką inercji, emocjonalnego bezwładu, izolowanej indywidualizacji. Czasem warto potrząsnąć fiolką z eksperymentem. Czasem trzeba nią potrząsnąć.

Nuda to groźna choroba. Wciąż ulepszam swój układ odpornościowy. Wciąż spotykam Innych, i jestem Innymi, zmieniam się i przekręcam, przekształcam, dostosowuję, kameleon-ameba, a jednak na końcu jestem ja-ta-sama lub przynajmniej podobna. Znajome słabości i znajome lęki. A jednak nie skupiam się na tym, już nie.

Naukowa ciekawość we mnie. Różne reakcje, różne efekty. Tłumaczenia nigdy nie są wierne. Często jeden język ma przestrzenie, których ten drugi nie posiada. To jak rozmawianie przez ścianę, stoisz bardzo blisko, próbujesz powiedzieć coś tak, by ktoś usłyszał. Zwykle da się przekrzyczeć. Czasem da się szeptać. Czasem ściany są tak cienkie, że czujesz ciepło, ciało za znaczeniem, ciało za słowem.

I to już jest bardzo dużo.

czwartek, 11 listopada 2010

Cos sie klaruje, cos sie wymecza we mnie. Dzis egzamin z ekonomii, jutro z socjologii. Z obu zaluje, ze sie tak malo uczylam. Socjologii uczylam sie wiecej i zaluje bardziej :) A jednak najwazniejsze zajecia to byla filozofia. Czysta przyjemnosc myslenia. Stres nie stres, sztorm nie sztorm (moje mokre buty...) sytuacja taka czy inna, jestem niezmiennie wdzieczna za te wyzwania, ktore regularnie wpuszczaja wiatr do mojej glowy. Przedmuchuja z pajeczyn.

... i przepuszczaja przez wyzymaczke, ale bez wysilku satysfakcja nie ta ;p

piątek, 5 listopada 2010

uprzejmie donoszę :-)

Kochane, kochani, jak mi dobrze.

Kolejny dzień z cyklu "wszystko się układa". Pogoda ostatnio przyjemna (to znaczy, wiatr ciepły i tylko trochę pada), udało się zorganizować grupę naukową przed egzaminami (co bardzo mi pomaga, bo łatwiej się aktywnie uczyć), rozwijam się towarzysko. Śpiew jazzowy, rower, okazjonalne martini: szafa gra. :)

Zszedł kilogram czy dwa; odbieram różne przyjemne sygnały dot. ogólnie pojmowanej aparycji od różnych interesujących osób ;) ; póki co wykładowcy spektakularni, a faza dość entuzjastyczna. W przyszłym tygodniu egzaminy, więc się uczę, a co!

Początki zawsze przyjemne, ale cieszę się bardzo, że tak to wygląda. Nawet ze współlokatorką się dogaduję znakomicie. A wczoraj spotkałam przypadkowo jakąś wokalistkę jazzową i ma mnie zabrać na jam :) cieszę się jak dziecko :)

Angielski i polski walczą w mojej głowie. Mam świadomość, że lepiej piszę po angielsku niż polsku. Będę czytać w wolnych chwilach Gombrowicza i Gretkowską, coby poczuć ten polskotoczysty flow ;) Inna sprawa, że kontrast językowy w mojej głowie (która otrzymuje dodatkowe porcje informacji z zakresu języków: niderlandzkiego i niemieckiego, więc wesoło) jest sytuacją o tyle dyskomfortową, co twórczą. Na granicy znaczeń. Ciekawe rzeczy z tego wynikają, lub wyniknąć mogą. Zobaczymy, jak zacznę pisać magisterkę. :)

Przede wszystkim humor mam dobry. To już jest bardzo dużo.
Uczę się. Uczę się, uczę. Trochę tańczę, trochę śpiewam. Bliżej. ;)

poniedziałek, 11 października 2010

i co to o mnie mówi, że musi być dno?

żebym się odbiła, bo inaczej mi odbija?

masz uczucia, albo one mają ciebie.

poniedziałek, 27 września 2010

Rita rozmyśla

Rita rozważa wielojęzycznie chroniczny brak motywacji.

I chyba wie.

Że nie wie.

Że nie wie, czy to TO.

W cokolwiek się angażuję, moja ambicja nie śpi. Chcę być dobra, najlepsza. Ale coś we mnie szepce - czy to jest to, na pewno? czy chcesz się w to angażować? hops, prokrastynacja. Zdam na pewno, ale nie na sto procent, na pół gwizdka. Przynajmniej tak było dotąd.

Jak zwykle, z odpowiedzią - pytanie. Skończy się to, jak będę czuła, że jestem we właściwym miejscu? czy to efekt uboczny współczesnej wielości możliwości? zaplątanie w nadmiar opcji udające poszukiwanie misji?

Jak zwykle, z odpowiedzią - pytanie.

niedziela, 19 września 2010

Jestem niespokojna [już północ, więc] od wczoraj. Od wczoraj jestem niespokojna. Niespokój targa mną, nie, nie targa, kołysze, szturcha mnie, popycha, budzi bezładne przyruchy nieświadome celu. Bo nie wiem, czego mi brakuje. A jeśli wiem, to nie wiem, że wiem.

Trzeba mi czegoś jak szok chłodnej wody przy skoku na głębię. Śmieszne może, niby już skoczyłam. A jednak chcę skakać jeszcze i jeszcze, gdzieś głęboko, gdzieś głęboko we mnie chcę. Po wierzchu - powierzchownie - jestem poobijana, nieprzychylna, nieufna, a jednak na powierzchni mi źle.

Brak mi, a przecież wszystko jest pod ręką - we mnie, w zasięgu. A jednak nie. Brak zapalnika, brak detonatora. Brak silnika. Twórczego impulsu, napędu. A męczy, bo czuję go blisko, oszaleć można od czekania.

Ja nie chcę spać. Chcę doleczyć gardło. Chcę krzyczeć. Chcę rzucać ciało na głęboką wodę.

Chcę splunąć lękiem, pluć lękowi w twarz. Męczę się w płytkiej wodzie, przy okazji-może-mam nadzieję-że się uda-NIE. Stało się już "przy okazji" i "hobbystycznie". Gra zaczyna się na poważnie. Robię albo nie.

A jednocześnie chcę chcieć się nauczyć - bawić po prostu. Bo jak wejdę w kierat - i pracoholizm, ten cichy desperat - i perfekcjonizm, nieznośna maniera (literacka, różnież - pauza i litera).

Trudno mi nagiąć umysł do mętnej wody, a przecież czuję - jak bardzo ogranicza mnie czarno-biały dualizm i walka! walka - energia, ale już za dużo... zeżre mnie, jeśli nie postawię granic. Binarne myśli - ciągłe przeciwieństwa - ramiona klatki tulę czule - na nic. Za nic. Nie puszcza mnie mój własny lęk. Wyjść z jasnych definicji to jest dać się wchłonąć. Nie będzie ja! rozpłynąć! zatonąć! minąć Tę Drogę! Dla Mnie Wytyczoną Misję! Wyśnioną! Nigdy! no i właśnie. tkwię.

ktoś rozumie? nie? a nie wyjaśnię.

piątek, 3 września 2010

nowe początki

Jechałam, i czułam się jak wąż zmieniający skórę. Pozostawiałam coś za sobą; to nie bolało - tylko ta... pustka? jak usuwanie martwego zęba. ok, dość pseudofilozofii. doświadczenie wyjazdu Z Polski, pożegnania z domem, przyćmione jest obecnie przez bycie Już W Holandii.
Jestem tu. Załatwiam mnóstwo spraw, wszystko się udaje. Dziś spałam pięć godzin, bo pisałam zlecenie, i nadal znajduję czas dla siebie, żeby wpaść na bloga. Uczę się swoich rytmów na nowo, co mogę i czego nie mogę robić. Jestem skoncentrowana na sobie, ale wciąż starcza na innych.
Jestem zadowolona :) póki co, towarzysko-papierologiczne dni codzienne są bardzo przyjemne. Mieszkam na razie sama (może dziś się to zmieni?) i bardzo sobie to chwalę (zwłaszcza to, jak bardzo jestem przygotowana na wyzwania tych dni: dziękuję Mamo! myślałyśmy dobrą chwilę nad tym, co wziąć). Umówiłam się z doradczynią od kariery o wdzięcznym imieniu Dorienne - tutaj nie zostawiają studentów samym sobie, i zamierzam to wykorzystać. Jutro idę założyć konto w banku. I tak dalej.

Zmieniam się, w mówieniu, projektowaniu, pisaniu. W pisaniu widać - sprawia mi potworne problemy, nowa wiedza językowa i naukowa próbuje się zintegrować, dołączyć do umiejętności "tworzenia pięknych zdań". Wychodzą nieraz ciekawostki przyrodnicze. Nie mogę teraz napisać recenzji od jednego machu; musi być myślowy okres karencji. Tak jak kiedyś miałam problemy z prelekcjami - złości mnie, gdy coś, co zawsze przychodziło łatwo, nagle sprawia problemy. Ale może jest ku temu przyczyna.

Zmiany w pisaniu widać pewnie na blogu - piszę tu luźniej, swobodniej, dziwne anglo-zaczerpnięte metafory prześlizgują się przez szerokie oka autocenzury. Ale zmiany są w głowie. Chcę zapisać ten czas, właśnie teraz - wstaję o wschodzie słońca i mogę wszystko.

piątek, 6 sierpnia 2010

nie nakręcam się na krzyż. tylko na jogę.

ani na krzyż, ani w paski. Nie chce mi się. Fakt, mnie ten krzyż nie reprezentuje, i czuję ogólną niechęć, że tam w ogóle jest (inicjatywy facebookowe jak zwykle z dużą dawką absurdu, np. "Zabierzmy ten okropny pałac spod krzyża!" albo "Miska spaghetti pod pałacem" są na moim prywatnym podium). Jak pisze Agnieszka Graff na stronie Krytyki Politycznej, gdybyż tak i krzyż, i miś, i menora, ale niestety, krzyż na krzyżu i krzykiem pogania. Mam i własną refleksję: to, co się pod krzyżem dzieje, nie jest nawet reprezentacją katolickiej większości - co prawda, jest to większość podejrzanie ostatnio milcząca - tylko reprezentacją katoojczyźnianych bojówek terrorystycznych, które w poczuciu zaszczucia rzeczywistością wyrażają swoją gniewną, zapiekle nienawistną i paranoiczną wizję świata. To boli, bo wiem, że gdybym tam poszła, okazałabym się jakowąś zdrajczynią narodu, religii, Sprawy i krwi, a nawet osobiście odpowiedzialna za piąty Katyń i dziesiąty rozbiór Polski. To smutne. Ale bardziej martwią mnie te milczące masy, które pozwalają obu frakcjom - 'terrorystycznej' i 'mojej' obszczekiwać się nawzajem; niech małe pieski załatwią to między sobą, a jak nie, to chociaż pohałasują. Martwi mnie, co kryje się za tym hałasem, za demonstracyjnym zawłaszczeniem przestrzeni symbolicznej. Jakież to nudne ustawy się przemyca, podatki i wydatki w budżecie wpisuje. Nie śledzę, bo mi się nie chce podnosić ciśnienia, ale mam dziwną pewność, że z tego zainteresowania krzyżem ktoś korzysta. Właśnie udowodniłam swoją bezsprzeczną polskość: inteligencko-lewicowa teoria spiskowa. Prawda, że nie ma wyjścia?

Na osłodę - nowa Rita, Lady Yoga. Yoga keeps me from going gaga. Gaga as in detrimental aftereffects of not taking care of my body... . Joga. Jest w niej posmak niezależności i pokory. Ostateczne przejęcie kontroli nad ciałem, ostateczne przyznanie, jak nikła jest ta kontrola. Moje stawy! To cud, że w ogóle istnieją! Tańczę latami tylko na skrzydłach muzyki, technikę zyskuję i tracę. Podoba mi się taka praca - drobiazgowa, męcząca.... łapię pozę (asanę) i jak jest dobrze, to znaczy, że źle robię, a jak się w końcu udało, odkrywam, że zapomniałam oddychać z przejęcia. Mam dużo frajdy, a i przygotowanie kondycyjne przed biennale tańca w Poznaniu - niezgorsze. Dobrze jest. Karnet na 6 zajęć w tygodniu (jutro te 6te). Joga organizuje dzień.... 4 godziny przed zajęciami - nie jeść. Zajęcia (wziąć ciuchy, kartę, ogarnąć się). Po zajęciach (jeść! prysznic! endorfiny! życie jest piękne!). Życie zakręciło się wokół jogi. Bardzo, bardzo mi z tym przyjemnie. Nowe odkrycia codziennie.

W jodze najfajniejsze jest, że każdy jest w czymś dobry. Każdy ma jakąś anatomiczną przewagę. Ja mam długie, rozciągnięte ręce. To pomaga, gdy wewnętrzny krytyk ciągle coś szepce do ucha... . [Krytyk się zamyka po kwadransie psa z głową w dół. Nie ma mocy przerobowych na samokrytykę, jak pot się leje.]

I tęsknię za śpiewaniem. Ciało mi się otwiera. Kawałek przestrzeni, kawałek podłogi, och jak będę śpiewać, jak będę....

(Przyszedł biuletyn z Rotterdamu. Tam też jest joga. :)

środa, 28 lipca 2010

wrzucam je, żeby pamiętać. żeby m i e ć. czy te słowa dotykają mnie bezpośrednio? czy wplatam je w swój każdy krok? wątpliwe. odwiedzam je jak skąpiec w skarbcu. może tym różni się kultura od mistycyzmu.....
Every time you don't follow your inner guidance, you feel a loss of energy, loss of power, a sense of spiritual deadness
~Shakti Gawai
Labels? Okay, fine. I'm bisensual. Heteroflexible. And life-curious. That about covers it. ~Morgan Torva

wtorek, 27 lipca 2010

'I will not have my life narrowed down. I will not bow down to somebody else's whim or to someone else's ignorance'


bell hooks

piątek, 23 lipca 2010

nadeszło wsparcie. bez zastrzyku zewnętrznej energii padłabym tu, ale zadzwoniłam po wsparcie, i dzięki temu właśnie dziś pokryję pokój drugą warstwą farby... :-)

wtorek, 20 lipca 2010

family feel. najwyraźniej dzikie rodzinności nie są zarezerwowane dla Lublina. w Warszawie mniej więcej u-około braciaka i dziko ciut jest. ja -> Lublin -> z nadzieją, że przełamiemy anomię ruchu....... najwyraźniej jak raz się to zrobi, nie wystarcza. a może ta anomia to tylko społeczeństwo w mojej głowie? i anemia mózgu? etam, idę kupić książkę Pratchetta....

piątek, 16 lipca 2010

jest coś strasznego w tym, jak bardzo bycie tutaj pozbawia mnie energii. jestem w fazie przejściowej - od kilku dni - nie mogę się ruszyć - i - . - coraz mniej mnie to obchodzi. coraz łatwiej odpuścić i się zapuścić. tyle tylko, że dziś mam jechać do Warszawy, pojadę, nie odpuszczę, kurwa, muszę stąd wyjść. wyjść. jak wracać do tego miejsca? może najlepiej spalić z zawartością? jest sporo rzeczy, które spaliłabym bez żalu.

wtorek, 13 lipca 2010

po co mi szkoła aktorska.

- rozważam. Słucham, jak mój brat i jego dziewczyna dyskutują różne środowiskowe kwestie z zazdrością, i równocześnie - niesmakiem....? zazdroszczę konkretnej grupy, energii, którą niesie działanie w takiej grupie - bóg jeden wie, że brak mi tego od czasu pracy w radzie drużyny - ale zniesmacza mnie debatowanie, który teatr jest najfajniejszy, gdzie kto kogo nie lubi i nie wygryza, układy, układziki, od których zależny jest los aktora. sama oglądam bulwersujące teledyski (np. ten - http://www.youtube.com/watch?v=wc3f4xU_FfQ&playnext_from=TL&videos=Kt7svfPDjgs), prowadzę fascynujące rozmowy, piszę dziwne wiersze na erogroteskach (swoją drogą, profil tego bloga wyraźnie ewoluuje, ale nie hamuję tego - nie będę go zabijać formą) - i wciąż czuję, że jest dla mnie coś więcej w tym wszystkim. Pragnę dyscypliny i fizyczności, którą niesie z sobą szkoła, ale to nie koniec umiejętności, to mógłby być zaledwie początek...! jak powiedziała ostatnio moja mama, "dla ciebie to nie jest cel, tylko część drogi"... tylko gdzie mnie ta droga prowadzi?

zaufam drodze, bo droga to ja. na razie Rotterdam. gdy przyjdzie pora na kolejny krok, będę wiedziała.

środa, 7 lipca 2010

o co chodzi - vol. x

Nie cierpię tego, że nie wiem, do kogo mówię.

Nikt mnie nie czyta, nie słucha, nie słyszy. Czytelnictwo nazbyt jest bierne jak na mój gust. Potrzebuję publiczności, feedbacku, uniesionych brwi. Uszczęśliwia mnie bezpośredni kontakt. W kontakcie pośrednim - takim jak tu - najlepsze jest jego istnienie.

Piszę dla siebie, ale nigdy tylko dla siebie. Piszę dla słów, dla ustawiania ich obok, zapatrzonych w siebie nawzajem - dla erotyzmu literatury, literalnego napięcia (ha, Sontag). Piszę. Ale nie czuję was. Nie czuję się czytana. Erotyzm nie kończy się na relacjach międzywyrazowych. Pożądam czytelnictwa. Pożądam pożądania.

Pragnę reakcji. Punktu odniesienia. Nuży mnie cisza, bezruch. Tak, być może bez upartej promocji bloga nie można z d o b y ć czytających. Bez komercjalizacji. A ja wiszę na granicy poetyckości i piszę - lekko, od niechcenia - udając, że mi nie zależy - patrząc mimochodem - spragniona.

piątek, 25 czerwca 2010

okołoniemożnościowo

czytam tekst i zabijam się, krztuszę językiem, bo nie mogę go m ó w i ć. mówię tekst, i nie chce mi przejść przez gardło, bo nie wiem, p o c o. Etyka i retoryka, myśl i czyn, plan symboliczny i działania. Czy stopię je kiedyś? Czy zyskam wtedy naiwność Ameryki Baudrillarda, czy stratę cynizm jak cnotę?
czytam i czytam (lubię) nie tańczę i nie tańczę (nie lubię nietańczenia) i jest mnie pół

czwartek, 24 czerwca 2010

There came a time when the risk to remain tight in the bud was more painful than the risk it took to blossom. ~Anaïs Nin

środa, 23 czerwca 2010

płacz jest jak mycie szyb w samochodzie

środa, 2 czerwca 2010

KULT.UR(N)A

Drugiego czerwca 2010 w sali teatralnej Collegium Maius w Poznaniu odbyła się próba projektu autorskiego Rity Suszek, zatytułowanego "KULT.UR(N)A". Projekt miał formę rytuału, performance'u narratywizowanego przez autorkę, która przedstawiała ewentualną jego postać docelową, demonstrując możliwości przy pomocy ośmiu ochotniczek. Udział wzięły: dwie Kapłanki Świętego Xero, dwie Damy z Wieszakiem, cztery Żałobnice, Ofiara. Fazy projektu obejmowały cztery części:
I - Adoracja Świętego Xero;
II - Deambalaż;
III - Kondukt Żałobny;
IV - Lament.
Wykorzystano fragmenty utworów Pink Floyd i Nicholasa Lensa.

Projekt był uwieńczeniem semestru pracy - zaliczeniem z przedmiotu "Teatr i dramat współczesny", na który autorka uczęszczała fakultatywnie. Jej zadaniem było stworzyć formę inspirowaną twórczością Tadeusza Kantora i Jerzego Grotowskiego; tak też się stało, jednakże dodana została jej twórczość własna. Ochotniczki odczytały losowo wybrane fragmenty jej dziennika, odbył się także swoisty rytuał przejścia. Performance poruszał m.in. tematykę relacji tekstu i ciała oraz postaci autorskiej (kto kogo tworzy? kto/co jest tworzywem, kto/co efektem pisania?), a także problematykę literatury (rozdany był esej R.S. "O pożytkach z nie-czytania").

Rozważane są kolejne części projektu KULT.UR(N)A; miałaby to być Antywystawa oraz powiązany z nią wieczór autorski poezji Rity Suszek, którą bawi pisanie o sobie w trzeciej o sobie.

Czym był ten performance? Był zgodą na niedoskonałość. Na inne odpowiedzi nadal czekam.

środa, 19 maja 2010

Kantor-skrót, czyli nieskładny wstęp do manifestu

na szybko, na krótko, bo biegnę biegnę dalej. Już widzę. Ucząc się na kolokwium-z-Kantora dostrzegłam coś, co instynktownie widziałam wcześniej. Forma? jaka forma? forma narzucona. biegam gdzieś między muzyką, teatrem, pisaniem, ograniczona nawet nie FORMĄ a FORMUŁKAMI działania innych ludzi! "Chcesz robić teatr? to po co ci film?" "Musisz wybrać!" A ja nie chcę musieć - jeżeli muszę, to muszę być sobą, być w pełni, a jeśli ktoś ma patrzeć jak tańczę i śpiewam, nie chcę być bezimiennym ciałeczkiem ocenianym za techniki martwej formalności. Chcę by widz czuł i - patrzał - NA MNIE. Żeby wiedział kim jest ta która na scenie ekshibicjonizuje swoje wspomnienia, ciało, cały ten podejrzany pokoik pamięci, pokoik o niejasnej proweniencji, niedookreślonym celu, od którego nie mogę i nawet czasem nie chcę się uwolnić. A czasem się uwalniam, i to też jest sztuka. Jak długo chcę być brzydką siostrą, której odcięta pięta krwawi? obcinałam się tak długo, i krwawię, i jest to dotykalne, i wymaga wyrazu! moje teksty, krwawiące dzieci, poddawałam ocenie innych, a przecież są czymś więcej niż literacką foremką na piasek bezsensownych słów. Niektórym się podobają, ale SAME SIĘ NIE BRONIĄ - nie bronią się beze mnie, mówiącej, biorącej odpowiedzialność, przyjmującej ciosy; nie bronią się bez mojego wyrazu, bez steatralizowanego czy Rozgrywanego/Rozgrywającego SIĘ (=happening) kon-tekstu, tekstualizacji towarzyszącej (mi - go with me - conmigo)(con).

(ha - obrazek konia ze słów? końtekst)

burza we mnie, bo właśnie o to chodzi, o ramki innych ludzi - i to te ramki sprawiały, że czasem chcę iść do szkoły aktorskiej dla rozwoju, a czasem nie chcę, żeby nie dać się zgnoić. Nic nie muszę, naprawdę; nie muszę wybierać klatki, bo są inne drogi. Zawody wyuczone, wykonywane, opinie zasłyszane, dróżki wytyczone - wszystko nie dla mnie, odpycham, odrzucam, nie chcę. Nawet jeśli mnie dotkną, zmiana jest kluczem. Stałość dobra, póki twórcza.

Od tak dawna mielę ten temat, nie śmiem sama sobie uwierzyć.

Ale to moja opinia się liczy. Moja najpierw

czwartek, 6 maja 2010

pragnienie pisania

wtorek, 27 kwietnia 2010

... [pathos alert]

toczę się jak
bezwładny głaz

toczą się we mnie
bezwładne słowa

Toczę się jak
bezwładny głaz
po równi pochyłej
ojczyzny.

aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!

....No i na kogo ja mam, k-a, głosować......?


Pobieżny.
Przegląd.
Potencjalnych.
Prezydentów.
PORAŻKA.

sobota, 24 kwietnia 2010

Rita bawi się słowem i ciałem :-)

Tryptyk z ciałem

I

coś jakby pomarańcza
a może biały ser.
rozmawiam ze swym udem.
tłumaczę mu
że billboard
nie stanie się
ciałem.


II

mam ciało i ciało ma mnie
cieleśnie na jawie i we śnie
na jawie ja ciału się śnię
wstydliwie krzykliwie obleśnie (boleśnie)
a przecież gdy przejdzie przez łzy
przez poty i płyny i dreszcze
to ciało się ciągle śni mi
i we mnie ujawnić się nie chce...


III

ujarzmianie wroga:
noga.
noga mnie nie słucha:
trwoga.
żmudne ujarzmianie
uda
udo nie chce chudo:
nuda.

a gdyby się wymknąć a gdyby
tak zwiać
nieciałem się stać -
a gdyby tak uciec a gdyby tak
zbiec
nieciało - nie - mieć?

zmęczyły mnie ciała kaprysy
zarysy zmęczyły
wymogi odnośnie mej
nogi zmęczyły reformy co
do mojej formy
i normy codziennej
konformy.

od dziś absolutnie mam dość.
i złość. na każdą kość.
choć co ciało to temu winne
że ma być go: 1) mało, i 2) inne;

i po co mi służyć pomocą
tym co ciału temu przemocą idiocą
że ma się ogarnąć i streścić
by w jakiejś klateczce się zmieścić!

więc zamiast klateczki z kokardką
oddalam się żwawo a wartko
ja ciało bo jednak zostało
niesymetryczne i śliczne.

wciągam powietrze w brzuch i uch
r o z c i ą g a m s i ę n a p r z e s t r z a ł
(powieki drżą w napięciu
w tym miłym przedsięwzięciu)

i, rozstawiając łokcie
obcinam nago paznokcie.

15. 4. 10.

środa, 21 kwietnia 2010

(nie)patriotyzm jako wyzwanie.

W sumie nikt nie skomentował poprzedniego postu, nie wiem czemu. Wiem, że był czytany. Przytłoczył? Kto wie. Co ja wiem - że musiałam to napisać. Cały poprzedni tydzień zmagałam się z tematem, próbując jednocześnie pisać ważną pracę i uczestniczyć w żałobie narodowej (i nie oszaleć).

Wciąż znajduję w sieci kolejne dowody na to, że nasz język mniej niż kiedykolwiek gotów jest na zmiany. Polszczyzna kostnieje wokół rany, zasklepia się. A głosy takie jak moje stają się coraz bardziej desperackie.

Myślę o tekście Olgi Tokarczuk. Na znajomym profilu na fb zarzuca się jej zarozumiałość. Nie widzę tego, dokładnie, może właśnie poza ostatnim akapitem:

"I am sick of building our common identity around funeral marches and failed uprisings. I dream of Poland becoming a modern society that is defined not by the crippling nature of history, but by our individual achievements, a sense of our own self-worth and ideas for the future."

Nie ma w tym tekście zdania, pod którym bym się nie podpisała; jestem świadoma własnych elitarystycznych skłonności... . Ten ostatni fragment, jest jednak - uświadamiam sobie - słowną watą. Nic nie oferuje poza błyskotką intelektualną - ani wizji, ani nadziei. Jak to zrobić, żeby historia nas nie przytłaczała? nie definiowała? jak budować to poczucie wartości w nas samych?

Pierwsza odpowiedź jest jasna, w duchu i pozytywistycznym i kapitalistycznym, zależnie od interpretacji. Każda i każdy za siebie. Praca u podstaw. Budowanie własnego poczucia wartości jest w sumie codziennym patriotycznym zadaniem. Równie dobrze można to uznać za dzieło religii, bo prowadzi do dobrego wykorzystania darów bożych, czyli talentów. Dobra samoocena w ogóle wiele ułatwia. Niemniej jednak słabo się ją buduje pod wiatr i wbrew otoczeniu. I tu brak mi recepty, jak chyba wszystkim.

Jak się buduje świadomość narodu, który woli dąć w trąby apokalipsy?

Żeby historia nas nie definiowała, my musimy zdefiniować historię. Niestety, nie ma jednej odpowiedzi i na to. Historia składa się z indywidualnych losów, niejasnych, splątanych, trudnych do interpretacji. Mamy historyków, artystów, historyczki, artystki - do poszukiwania prawdy przez naukę i intuicję, interpretowanie i katalogowanie. Każde społeczeństwo wykształca gałąź do ogarniania przeszłości. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby politycy nie nalegali na rozszczepianie włosa na czworo. W pogoni za jednolitą wizją niejednokrotnie bierze się jednostkowe losy jako reprezentatywne dla wszystkich. Chyba nie lubimy skomplikowanych prawd.

Oprócz interpretacji potrzebna jest także praca żałoby. Powie mi ktoś, że żałoby w tym społeczeństwie jest aż nadto i w dzień powszedni (co dopiero teraz). A jednak. Praca żałoby wiąże się z akceptacją wydarzeń. Bez dorabiania do nich ideologii. Trzeba wiedzieć CO się wydarzyło, zaakceptować, ŻE się wydarzyło, a następnie - żyć dalej. Czy to właśnie zrobiliśmy? z naszą wieczną niechęcią za drugą wojnę (i cóż przy niej jeden list biskupów), niechęcią do obcości, do zmian. Najbardziej widoczne jest nasze spojrzenie na powstanie warszawskie. Albo heroizm, albo tragedia. Albo wieczna chwała i symbol, albo nieopłakana jeszcze strata.

Ciekawa jest w tym kontekście twórczość Andrzeja Wajdy, zwłaszcza jako porte parole Mickiewicza. Obaj w swojej twórczości nie wahali się wskazywać na wady narodu, obaj (choć w różnym stopniu) tworzyli dla pokrzepienia serc. Obaj zostali zawłaszczeni (przy własnym współudziale?) przez tradycję heroiczną. Przecież "Pan Tadeusz" i mit zielonej ojczyzny to niejedyne przesłanie poematu! Mickiewicz nie pisał o wadach narodowych, żeby pióro stępić! A Wajda, jak zrobił "Kanał", był odsądzany od czci i wiary za zrzucenie bohaterów z postumentu. Współcześnie, "Kanał" pokazuje się jako wizję wzmacniającą jeszcze heroizm poprzez beznadzieję (paradoksalnie, ale tak to działa), a Wajda-terapeuta narodu zmienił się w konserwatora zabytków. Vide Pan Tadeusz i Katyń.

Historia zatacza krąg. Raz po raz. I czasem mam wrażenie, że nic się nie zmienia. Że nadal istnieje tylko Zosia i Telimena. I Matka Polka. To są moje opcje w polskiej szopce. Chochole tańce, płaszcze Konrada - jako kobieta nie trzęsę pięścią Bogu w twarz, mogę zatańczyć poloneza. Zmęczyłam się. Wyzwanie na dziś: odplątać poczucie wartości od narodowej tożsamości?


Artykuł Tokarczuk: http://www.nytimes.com/2010/04/16/opinion/16tokarczuk.html

sobota, 17 kwietnia 2010

Gombrowicz by się uśmiał

Poprzedni post zatytułowałam 'nie zginęło'. Nomen omen. Teraz odrobinę o tych, którzy zginęli. I o spokoju, który zginął we mnie.

Tak się złożyło, że wieści tragiczne otrzymałam, drzemiąc w samochodzie na trasie Poznań - Warszawa. Na początku nie zrozumiałam co słyszę. Już miałam powiedzieć - Chłopaki, przełączcie na jakąś muzykę, o katastrofach mamy słuchać?! - ale coś mnie tknęło, bo zazwyczaj słuchamy wszystkiego, tylko nie wiadomości. Pierwsza myśl "Jezu, wybiło pół paradygmatu romantycznego! Ciekawe, co będzie dalej...", druga "Znowu Rosjanie!" (od razu włączyła mi się nieufność, co zauważyłam w sobie z niechęcią, bo była to nieufność bezmyślna i odruchowa). Trzecia myśl: że mnie to nie rusza. Owszem, niepokój, ci ludzie nie byli dla mnie bezimienni. Ale sytuacja do mnie nie docierała. Myślę, że nadal nie dotarła.

Warszawa, jedne zajęcia, drugie. W niedzielę, z Agnieszką Graff, próbowaliśmy uporządkować sobie temat - między początkiem zajęć a syreną w południe, wszyscy byliśmy trochę wstrząśnięci. Traf chciał, że mieliśmy zajęcia o związkach i zależnościach między seksualnością i narodem, więc przedyskutowaliśmy poczucie niestosowności, że to niby 'niepoważne'. Tzn. Agnieszka spytała, czy mamy takie poczucie. Ja nie miałam. Miałam... nazwijmy to z braku lepszych słów poczuciem misji. Jakby ta wiedza, przekazywana sobie nawzajem w niedzielę, była w obliczu sobotnich wydarzeń jeszcze ważniejsza. Gdyby to był kurs informatyki, nie byłby tak istotny. Coś kliknęło we mnie - to były zajęcia o narodzie, a byliśmy pewni, że dyskurs narodowy się przy tej okazji uaktywni. Jak wiadomo, nie musieliśmy czekać długo.

W ciągu następnych dni pojawiły się wszystkie dyskursy, narracje, które wypunktowaliśmy sobie na flipcharcie, w próbie ogarnięcia wydarzeń. Narracja martyrologiczna, ofiary, służby - fatum Katynia, spisek PO i/lub Rosjan, histeryczna forma żałoby (ktoś ujął to dobrze: zamykamy teatry i filharmonie, odwołujemy Warszawskie Spotkania Teatralne. Niech działają tylko galerie handlowe. Ale to osobna dyskusja). Narracje cyniczne - Polak mądry po szkodzie, nawet na samoloty nas nie stać itp. Próby wskrzeszenia mesjanizmu. Narracja tragedii ludzkiej. Niby wielość, a jednak jedność. Histeryczna forma żałoby narodowej miała, w założeniu, być wszechogarniająca. Żal było biednych radiowców, którzy - nie mając nowych informacji - powtarzali w kółko te same, nieświadomie zgrywając płytę aż do gołych interpretowalnych fraz dyskursu. Zostawał sam patos, ale patos martwy, patos beton, patos który MUSI wzruszać. Problem iście Gombrowiczowski: no jak wzrusza, jak nie wzrusza?

Muszę to zaznaczyć, żeby obyło się bez nieporozumień. Sobota = tragedia = stracone życia ludzkie, możliwości, więzi. Mam tyle szczęścia, że nikt z moich przyjaciół nie był na pokładzie; znam ludzi, którzy tyle szczęścia nie mieli. Tego, co czują rodziny ofiar wypadku, nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nie zapominając o ludzkim wymiarze sytuacji, uczucia osób, które mają bezpośredni związek z sytuacją, w sposób oczywisty - nie są moimi. Można się o to spierać, ale Lech Kaczyński był z mojego punktu widzenia swoim urzędem: był prezydentem mojego kraju, i przez większość czasu aktywnie zachęcał mnie do rzeczonego kraju opuszczenia. Nie znałam go. Jakim człowiekiem był - nie wiem, i nie powie mi tego żadna, zwłaszcza pośmiertna, relacja. Jego śmierć jest faktem, smutnym, ale ten smutek jest moją oceną, nie uczuciem, a sam fakt ma dla mnie wymiar dość abstrakcyjny. Tym, co mnie nie wzrusza, ale raczej zmusza - chce zmusić do wzruszenia - jest język. Sposób mówienia o tym, co się zdarzyło. Język symboliczny, język zawłaszczający przestrzeń symboliczną. Język, którego konsekwencją jest zawłaszczenie przestrzeni realnej.

Kolejne zastrzeżenie: nie odmawiam nikomu prawa do wzruszenia. Do przeżywania. Bo każdy z nas jakoś tę żałobę przeżywa. Myślę, że oprócz realnej żałoby występują też różne inne uczucia - np. lęk o przyszłość, wytrącenie z równowagi, zachwianie stabilnością świata. Składają się na tę histerię, z którą mamy kontakt przez media, i którą media podkręcają. Mój sposób przeżywania zaowocował ogromną ilością dyskusji, które toczę w różnych miejscach, internetowo i realnie. Owocuje też tym tekstem, którym chcę uporządkować myśli.


Tęsknię za czasem, gdy mówiąc: Wawel, myślałam: czekolada.
Słowo daję, że Wawel jako miejsce nie postał w moich myślach od bardzo długiego czasu. To dość symptomatyczne. Powtarzając za Anną Zawadzką, przeciętny nie-krakowianin ma gdzieś Wawel. Nie jest on obiektem naszego codziennego zainteresowania, nie jest żywym symbolem, miejscem rozgrywającej się na bieżąco kultury. To miejsce martwe, muzeum i cmentarz. Tym bardziej dla mnie martwe, że nie poczuwam się do jego wartości religijnej. Mimo wielu lat szkolnej indoktrynacji (Słowacki wielkim... - szepce monotonnie Gombro z półki), to, czego symbolem jest Wawel, nie napawa mnie dumą; niektórych jednak napawa. Ich duma dla mnie oznacza poczucie zagrożenia. Obecnie dominująca wizja wspólnoty narodowej nie przewiduje mojej przynależności. Ale wracając do tematu.

Paradygmat romantyczny. Pisze o nim Maria Janion. Napiszę i ja, choć nie tak dobrze i trafnie. Mogłabym dorzucić tu parę linków i bibliografię, ale myślę, że większość z nas rozpoznaje nurty w życiu politycznym ostatnich lat, które określiłabym jako new romantic. Neoromantyzm polskiej polityki jest bardzo powierzchowny, jeśli chodzi o warstwę intelektualną, ale - paradoksalnie - sięga bardzo głęboko, i wraca jak zły szeląg czy uparty trend. Żeby nie wchodzić za głęboko, przyjmijmy się 'oryginalnemu' romantyzmowi. Romantyzm odpowiadał jakiejś potrzebie swojego czasu, tak jak np. poezja patetyczna odpowiada czasowi wojny (a potem wydaje się przesadna). No właśnie. Na ziemiach polskich - niespodzianka! - nie toczy się wojna. Nie ma zaborców, przynajmniej nie w sensie XIX-wiecznym, ba! nawet komunizm się skończył (a wartości socjalne przejęły w Polsce prawicowe partie). Mimo to nadal funkcjonujemy jak walczący, a wartości czasu wojny nie sprawdzają się podczas pokoju; budowanie demokracji wymaga zupełnie innych postaw. Polska polityka historyczna jest - nomen omen - histerycznym ferowaniem wyroków, spychaniem niewygodnego, promowaniem jednej-jedynej-zjednoczonej wizji (i niech się wstydzi ten, co jej nie podziela!). Orzeł Biały jest jeden, Matka Polka też jest jedna, jedna religia, jedna narodowość, jedna historia, jedna polityka. A rządzi nami w sumie jedna i ta sama prawica. Ale nie o to, nie o to. Więc o co?

O Wawel. Bo kiedy przeczytałam "Mam gdzieś Wawel" Zawadzkiej, pomyślałam - hej, ja też! Ja też mam gdzieś Wawel, więc czemu mi on tak nagle przeszkadza? I już wiem. Bez pogrzebu na Wawelu dyskurs neoromantyczny pozostałby tylko jednym spojrzeniem na sobotnią katastrofę. Owszem, dominującym, owszem, skrajnym (i przez to prowokującym równie skrajne reakcje, umyślnie łamiące decorum, kontestujące wszechobecny, dławiący "stan żałobny"). Ale byłby to dyskurs, dyskurs nie spełniony, słowo, które nie do końca (wybaczcie niestosowność) stało się ciałem. Ciało, które nie zostałoby ukoronowane, uświęcone, jak pisze Wojciech Wencel "namaszczone przez samego Boga tragiczną śmiercią" (sic!). Wciąż byłaby możliwa refleksja. Ale zbliżamy się do momentu, w którym - są spore szanse - ta możliwość zostanie zamrożona. By sięgnąć po przykład, jak często w naszym kraju poddaje się reewaluacji pisma czy idee Jana Pawła II? Nie tylko ja widzę tu podobieństwo sytuacji; istnieje też podobieństwo zagrożeń. Bo choć mamy do czynienia z postaciami nieporównywalnego formatu, tragiczna śmierć, malowana na śmierć heroiczną, zrównuje dwa piedestały.

Żeby wyrazić się jaśniej, obecnie biczem na jakąkolwiek refleksję jest oskarżenie o braku szacunku wobec żałoby. Później takim oskarżeniem może się stać - świętokradztwo. Niezależna myśl może nagle zostać ekwiwalentem bezczeszczenia świętego narodowego grobu. Jak powtarza się nam, ciszej nad tą trumną. Rozumiem zniesmaczonych, ale jedna katastrofa już miała miejsce. Kolejna - zagrabienie JĘZYKA, który jest dobrem wspólnym, i to, w przeciwieństwie do Wawelu, żywym - ma miejsce właśnie teraz, na naszych oczach. Nie dziwcie się tym, co biją w dzwony.

Wzmiankowany powyżej Wojciech Wencel też uderzył w dzwon. Zygmunta. W swoim tekście "Niech ci bije dzwon Zygmunta" zarzuca protestującym, że boimy się powrotu żywej pamięci narodowej. "Przecież nie chcemy znowu śnić o polskich upiorach, chochołach, wieszczach, prorokach. Chcemy żyć w spokoju, robić kariery, zakładać firmy i „mieć auta” (autentyczny argument z komentarza na blogu). I nie słyszeć tego nieznośnego, wampirycznego głosu: „Powstań, Polsko, skrusz kajdany! Dziś twój triumf albo zgon!”." Nie komentując znakomitego wykorzystania romantycznego imaginarium, mam dwa spostrzeżenia: owszem, nie chcę powrotu pamięci narodowej w wersji XIX-wiecznej. Taka pamięć narodowa jest wampirem, a nie tworem żywym, i - jeśli mogę pociągnąć metaforę dalej - jest to wampir karmiący się ludzką krwią. Wampir, który istnieje nie jako - jak zdaje się sugerować autor - metafora martwej Polski czy martwej pamięci historycznej, ale raczej jako figura tych wszystkich wizji historii, które zostały wyparte, przywalone narodowym dyskursem. I wracają do nas w postaci nieumarłych, nie pozwalając nam iść dalej, nie pozwalając na dalszy rozwój państwa polskiego i nowoczesnej świadomości Polaków. Niestety, nie wyszliśmy jeszcze poza "Myśli nowoczesnego Polaka".

Pochówek na Wawelu będzie potwierdzeniem polityki historycznej. Sprawi, że wampir wstanie z grobu i uzyska miejsce pośród żywych. Niestety, wampir pozostanie wampirem (= nie ożyje), tyle, że nie będziemy mogli go dłużej ignorować, czyli - zgodnie z powszechną strategią eskapistyczną - zajmować się polityką tylko w sensie 'prywatne jest polityczne'. W przeciwieństwie do autora nie dziwię się ludziom, którzy - zniechęceni wampirzą retoryką - postanowili 'mieć auto'. Dopóki stawiamy pomniki wampirom, dopóki fetujemy martwe symbole, dopóki nie stajemy twarzą w twarz z przeszłością, tylko z wypielęgnowaną jej wizją, która przedstawia nas jako bohaterów i ofiary - dopóty nie będzie faktycznego życia politycznego, rozwoju, rozmrożenia tożsamości. Inna sprawa, że opozycja, którą stawia Wencel - opozycja między historycyzmem a konsumpcjonizmem - sprawia, że zaczynam rozglądać się za jakimś trzecim wyjściem. Albo w ogóle wyjściem z labiryntu. W międzyczasie, między rozdrażnionymi, którym nie dane było w spokoju przeżyć żałoby, rozdrażnionymi, których drażni wszechobecna święta, jedyna, najmojsza tej żałoby wersja, rozdrażnionymi, którzy próbują ugrać na tragedii własny polityczny interes i własnym, wyładowywanym przez ciągłe dyskusje rozdrażnieniem - czuję za plecami naszych wielkich zmarłych. W nagłej ciszy 'tak ucho natężam ciekawie'... I słyszę echo.

Echo gromkiego śmiechu Gombrowicza.

sobota, 10 kwietnia 2010

nie zginęło

Jakie to ciekawe, że w kulturze nic nie ginie. Okej, uproszczenie, wiele ginie. Ale nie zginęła w mojej głowie poezja Anny Świrszczyńskiej [żywe kultury bakterii myśli!], choć czytałam a) kilka wierszy b) lata temu c) w ogóle nie te, które czytam teraz, a mimo to d) w swojej twórczości odnaduję wiersze podobne (podobna metaforyka, tematyka etc.). Rzuciłam się na tę poezję łapczywie, wygłodzona, jak górski wędrowiec na źródlaną wodę. Piszę pracę roczną. Miało być o Idzie Fink (poddana przez profesora Ricie bez natchnienia), ale Ritę natchnęło. Choć Ida także ciekawa. Tamtaramtam, w każdym bądź razie przypominam wiersz jej z dawnych czasów ukochany... :-)



Gramofon grozy



Wyjechałeś. Kładę podomkę

I biorę się do porządków.


Otwieram szafę,

pod sukienkami spały

psy przerażenia.

Wypuszczam je, karmię.


Nakręcam

staroświecki żelazny gramofon grozy.

Zardzewiał, bo

nie umiałeś się z nim obchodzić.

Zawsze ręce ci drżały.


Otwieram na oścież

okno na nicość, zabiłeś je deską.

Bałeś się

przeciągów.

Kijem od szczotki

tłukę w sufit. Skaczę,

może podłoga zrobi się mniej solidna.


Teraz

wszystko jest już w porządku.

Zdrowy wiatr bezdomności

hula znów po mieszkaniu,

gramofon grozy chrypi

jakby go obdzierali ze skóry.

Przez dziurę w suficie

migoce piekło, podłoga

ugina się.


Biegam na czworakach

z psami przerażenia,

szczekamy razem.


Nareszcie znowu

żyję jak człowiek.

wtorek, 6 kwietnia 2010

spotkanie z przeszłością

Dom. Święta. Napad na wspomnienia. Tym razem nie tylko mój, cała rodzina to ma. I co? No jak zwykle, duchy wyłażą ze ścian jak w cholernym "Weselu". Wychodzę do miasta, upijam się na smutno dwoma drinkami, czekam aż przestanie boleć brzuch. Nie jest źle. Tak ogólnie mam dużo fajnych ludzi wokół. I nawet, gdy odgrywam scenki z przeszłości (własnej lub cudzej)... cóż, przydaje się zakręt aktorski. Z bratem siadamy, i 'odgrywamy' jeszcze raz. Ze zmianami w scenariuszu. Praca u podstaw. Na tym etapie nie ma co liczyć na więcej, ale to dość, to wystarczy.

Zaczęłam od końca. Znacie to uczucie? że coś się dzieje znowu i znowu i znowu i... wzorzec, zakręt, kwadratura koła, wszystko od nowa, na nowo - takie samo. Najpierw przychodzi rozpacz, później beznadzieja. Ale jest szansa. Trzeba przepisać scenariusz. Owszem, poprzednia wersja jeszcze nie wyblakła, odciśnięta w skórze, w umyśle. Trzeba się starać. Uwierzyć w tę nową. Włożyć tę wiarę za każde słowo.

Nie muszę. Chcę inaczej. W ogóle chcę. To, czego chcę, ma znaczenie. Te i inne zdania, całe szeregi zdań. Drobne trybiki, części nowego scenariusza.

czwartek, 25 marca 2010

pupologia

O Witoldzie, Witoldzie, w grobie się przewracasz. A jakbyś z tego grobu wstał...

Gombrowicz jak Lenin - wiecznie żywy. Czy świadczy to o jego geniuszu, czy o tym, że w polskim systemie edukacji nic się nie zmienia? Myślę, że Witold, rozejrzawszy się po współczesnym uniwersytecie, wolałby nie być tak dosłownie aktualny...

Do rzeczy, do rzeczy: otóż wracają mi twórcze soki (co ilustruje druga notka w przeciągu paru dni). Napisałam esej zaliczeniowy, literacki, nie naukowy. I co usłyszałam? Wygładzoną z kantów i zadr bladaczkową nowomowę.

Być może złość tłumi we mnie racjonalne podejście, ale raczej jest odwrotnie: racjonalne podejście tłumi złość. No bo z jednej strony: chciałam buntu, to mam. I mam za swoje. Ale paradoksalnie (w świetle ostatniego posta o walce) wolałabym zostać odsądzona od czci i wiary, tymczasem zaproponowano mi... trzy. Czyli zal, czyli trzy do średniej. Pani wykładowczyni wyszła z założenia, że ja po prostu nie umiem pisać. Myśl, że umiem, i wybieram taką formę, jaką jej przedstawiłam, w głowie nie zaświtała. Przyznaję, że gotuje się we mnie urażona duma.

Ogólnie recenzja eseju krytykującego studia polonistyczne w ogólności, a filmoznawcze w szczególności brzmiała następująco: "Ja nie mam takich kompetencji, nie jestem krytykiem literackim"; "Powinna się pani wybrać na zajęcia z twórczego pisania" (te, co ich nie ma?); "Ja w ogóle nie lubię współczesnej literatury. Niektóre wydawnictwa drukują TAKIE rzeczy... jak byłam studentką, nikt by TAKICH RZECZY nie wydał. A niektórzy badacze to lubią!" (za moich czasów. Zdaje się, że nie ma między nami więcej, niż dziesięć lat różnicy).

Ostateczne rozwiązanie. Ostateczne rozczarowanie. Po homogenizowanej maturze, odpowiednie studia. A przecież inność, bunt, zdolność do twórczego i nieszablonowego myślenia popychają kulturę i cywilizację do przodu! Najwyraźniej awangarda jest dobra tylko w podręczniku. Był o tym dobry felieton Joanny Szczepkowskiej, o uczniu co chciał skakać z okna, i polonistce, która chciała mu to wybić z durnego łba, a tak w ogóle kochała romantyzm. A on nic nie wiedział o bohaterze romantycznym. Bycie współczesnym romantykiem go nie usprawiedliwiało.

Tak jak mnie nie usprawiedliwia, że zamiast zanalizować koncepcje nieczytania, przyjęłam jedną, i napisałam pracę w jej duchu. Praca jest boska. Dostałam kopa energii pisząc ją; i chociaż już istnieje, wciąż napotykam nowe książki i wypowiedzi, które wspomagają proces myślowy we mnie. Tymczasem pakuję cztery lata tutejszego życia i pocieszam się myślą o roku w innym społeczeństwie oraz innym systemie edukacji. Bo tu pupa, pupina, pupala, mości panowie... moście panie... To niesamowite, jak system replikuje się przez kobiety. Ale ten wątek - innym razem.

wtorek, 23 marca 2010

o walce słów kilka

Cofnęłam się parę notek, i widzę, że program tego bloga (jeśli w ogóle istnieje) zmienił się nieco. Chwilowo 'wychłódniało' mi zaangażowanie społeczne. Zmieniło się w mus-przymus, obowiązek. A mój stosunek do obowiązków (KTOŚ mnie ZMUSZA) jest znany (no way in HELL)... przy czym mam na tę reakcję mniej więcej taki sam wpływ, jak pies Pawłowa na swój odruch. Zatem piszę okazjonalną notkę, tagując 'prywatnie' z luźnymi (vague) wyrzutami sumienia (wpis meta-blogowy? meta-wizyjny? meta-programowy? meta-misyjny!). W sumie mogłabym każdy otagować 'z misją'. Moja 'walka o niezależność' ostatecznie najważniejsza jest w przełożeniu na życie prywatne. Moje życie prywatne.

Miało być o walce, bo też walka mi towarzyszy. Ciotka dokucza mi, że gdybym się urodziła paredziesiąt lat temu, byłabym traktorzystką, rumianą twarzą na plakacie, chorążą w pochodzie pierwszomajowym (ciotka, delikatnie rzecz ujmując, nie rozumie idei zaangażowania społecznego). No więc tak, mam lewicowe korzenie (tata antyklerykał....) i poglądy. Raz terapeutka spytała, czy byłabym aż tak zaangażowana w feminizm, gdybym się nie spotkała z dyskryminacją tak wcześnie. Odpowiedź jest, jak sądzę, oczywista. Mieć pogląd to jedno; czym innym - mieć powód do walki. Doświadczyć niesprawiedliwości. Czuć gniew.

Przy całej 'lewicowości' odebrałam sporą dawkę patriotycznego wychowania, 'kanonicznego'/kanonizowanego gwałtu. Słowacki, Mickiewicz, Wajda, Kutz, inni wielcy poeci, plus spory i wczesny kontakt z religią i cztery lata harcerstwa; ZHP unika jak ognia powiązań z lewą stroną sceny politycznej. To wychowanie sprawia, że robi mi się słabo, gdy na imprezie koleżanki i koledzy z KP radośnie intonują tę czy ową międzynarodową pieśń. W pewnym sensie nie przynależę nigdzie. Z niczym się do końca nie zgadzam. Dlatego też trudno mi walczyć; choć pragnę, i pragnę się buntować.

Walka - podkręcam się w niej, frustruję, ożywam i cierpię jednocześnie. Walczę z mężczyznami, których postrzegam jako zagrożenie dla siebie, lub dla co bardziej 'kobiecych' (= miłych i biernych) koleżanek. (Rita na imprezie w wersji: feministka/lesbijka/pies obronny [suka?]). Walczę ze sobą, z materią swojego życia. Walczę z niechęcią i chęcią do walki. Walczę z pęknięciem w sobie, choć ostatnio uczę się przyznawać, że jest.

Jeśli jest walka, jest lęk. Lęk, że nie walcząc, pozwolimy innym wygrać, oddamy władzę nad sobą, będziemy bierni i podlegli. Ale walka jest jak słomiany ogień: na dłuższą metę nie daje mi poczucia sensu, nie pomaga, gdy nie mogę wyjść z łóżka; nie trwa. Jest nieskuteczna w kreowaniu sensu życia. Poza ekstremalnymi warunkami (wolontariat w Afryce?) w moim obecnym życiu walka więcej niszczy niż kreuje. Niszczy coś we mnie. Jest manifestacją lęku, i tylko zakorzenia go głębiej.

Tak naprawdę walka nie jest moim celem. Oczywiście, naiwnie byłoby spodziewać się, że wszystko się samo idealnie ułoży; czasem trzeba walczyć. Ale osobowość skłonna do walki konstruuje jej potrzebę i wymagające walki okoliczności - w tym samym stopniu, co uprzednie okoliczności (np. w/w dyskryminacja) konstruują skłonną do walki osobowość. Więc tak, jak na to teraz patrzę - ideałem byłoby nie walczyć WCALE. Mierzę się z lękami, jeden po drugim, bo wiem, że walka jest reakcją we mnie - żeby ochronić innych/inne przed tym, co mnie już się stało; żeby ochronić siebie przed dalszą krzywdą; i wreszcie, żeby zranić, tak, jak byłam zraniona. (z ranieniem jest akurat problem: mam blokadę na gniew, żeby tylko kogoś nie zranić, nie zmienić się w kata. Ale nie zaprzeczę, że tego pragnę, nieraz bardzo mocno. Skrzywdzić. Dojebać.).

Co z tą walką? jestem nią zmęczona. Tak naprawdę jej nie chcę, nawet, kiedy jej pragnę. Sprzeciwiać się jej, to jak sprzeciwiać się byciu kobietą - nie podoba ci się konsekwencja tej etykietki, ale nie masz ochoty nic sobie przyczepić na miejsce waginy, więc akceptujesz sytuację z czystej bierności, nie - radości. Mam wbudowany instynkt walki. Uczę się z nim żyć, korzystać i nie korzystać.

Tu miała być mądra puenta, ale chyba się wyprztykałam. Z tekstem też nie chce mi się walczyć. Lubię te momenty, gdy wszystko wypływa ze mnie, gdy jestem źródłem kreacji. Gdy fala przemija, mogę zanurzyć się w spokoju. Takiej satysfakcji pragnę. Tego chcę, i tego chcę chcieć.

Niechcenie walki nie jest instynktem, prędzej jego zaprzeczeniem. Jest wyborem.

wtorek, 9 marca 2010

Sens życia wg Facebooka

1. Otwierasz oczy? włącz kompa.
2. Umyłeś/aś zęby? zrób zdjęcie.
3. Smaczne śniadanie? Poinformuj świat.
4. Dobra impreza? Fota musi być! Nie musisz wcale się tak dobrze bawić, ale mieć zdjęcia, że się dobrze bawisz.
5. Chcesz poznać ludzi? buduj sieć Facebooka.
6. Pamiętaj: Fota Robi Różnicę.
7. Pamiętaj: Link Robi Różnicę.

Pomysły na dalsze punkty?

niedziela, 28 lutego 2010

o pilnikach i wieszakach

Miałam o czymś pisać, o czym ja miałam pisać? O pisaniu miałam pisać. O pisaniu o pisaniu. O pisaniu przez pisanie, teraz i zawsze, allelluja. Luja.

Wszyscy szukają kogoś, na kim mogliby się uwiesić. Nawet ja. Zwłaszcza ja. Pod deklaracją niezależności (hello, cały ten blog i nie tylko) kryje się (kryje? może to widać) chęć znalezienia kogoś do uwieszenia. się na. o, właśnie.

Męczy mnie to. Męczy mnie, bo nie chcę tego chcieć. Bo nie jestem szczęśliwa w formach uwieszonych. Ze względu na brak szczęścia w uwieszeniu, są to w moim życiu formy efemeryczne. Mieć dziewczynę, mieć chłopaka, mieć kogoś, być czyjś-czyimś-czyjąś. Wszystko to struktury posiadania, zaimki dzierżawcze, a ja nie jestem ziemią do orania i rodzenia. I sama bałabym się kogokolwiek posiadać w taki sposób, z taką odpowiedzialnością. (no i patrz, wszystko jak zwykle wraca do lęków).

Formy uwieszone to ładny eufemizm na 'formy uwięzione'. Większość uwięzionych nie wierzy nie tylko w świat poza prętami klatki - oni nie wierzą w klatkę. Siedzę i piłuję pręty pilnikiem, ale czasami łapie mnie frustracja. Bo Oni Kogoś Mają. Bo mainstream włamuje mi się do żył. Bo jestem nieuwieszalna. Bo podoba mi się ktoś, i chcę zapomnieć siebie i swoje problemy, i być przez chwilę Jego, należeć. Wiem z doświadczenia, że to się źle kończy. Że to nie tak ma być. Że uwieszanie szczęścia nie daje. Bo tak naprawdę nie lubię wieszaków.

Tylko zła jestem sama na siebie za tęsknotę. Pewnie niepotrzebnie. Ale jestem. Takie tango z wieszakiem.

wtorek, 23 lutego 2010

notatki z drogi

a teraz, właśnie teraz jestem chcę być chcę wykrzyczeć światu - że jestem. tak.

parę dni temu eksplodowała we mnie naukowa radość - ekscytacja - autentyczne podniecenie konstrukcją i wiedzą. zbieram się po wybuchu, któremu towarzyszyło zapalenie krtani.

Rita w objęciach queer. Rita w objęciach pragnień. Nie ukrywać pragnień przed sobą. Nie zaprzeczać. Nie uciekać. Przyznaję, wyznaję, pozwalam im na istnienie. Nie pozwalam im na spełnienie. Stało by się coś strasznego, gdyby... .

Cenzura jest silna. Każdy czasem pragnie, czego nie powinien. Nie wszystko można tak po prostu wziąć, gdy zamieszane jest w to szczęście innych osób. Myślę tylko, że powyższe odzwierciedla mój stosunek do pragnień w ogóle. Co strasznego by się stało, gdybym miała to, czego chcę?

czwartek, 11 lutego 2010

Ja. Ukrycie.
Najwyraźniej nie mogę pracować tam, gdzie mieszkam. Stosy książek, których nie czytam, filmów, których nie oglądam. Żeby coś zrobić, trzeba wyjść. Mieszkanie nadaje się do spania.
Jestem zmęczona. Może tym, że próbuję się zmuszać do innego funkcjonowania niż - najwyraźniej - moje naturalne. Chciałabym móc samodzielnie pracować, w swoim pokoju. Jedna osoba, jeden pokój, jedna twórczość. Tymczasem nie: potrzebuję zespołu, zróżnicowanych inspiracji, kolektywu. Siedzę tu, mam wszystko o czym można zamarzyć - albo przynajmniej całkiem sporo twórczych możliwości (książki, filmy, wieża, laptop, pianino!) i co? i nic!
Cholera. "Czasami nie wiem co mam z sobą zrobić", śpiewa mi Kora do ucha.
Ja. Ukrycie.
Siedzę za zamkniętymi drzwiami mojego pokoju. Ukrywam się. Zaprzeczam. Wygaszam.
Umieram po trochu.

sobota, 16 stycznia 2010

zimne mieszkanie. modlę się do Farelka, Dawcy Ciepła. Uwięziona pomiędzy koniecznością (sesja=sporo do zrobienia), niemożnością (muszę najpierw posprzątać i nie chcę); już nawet ugotowałam zupę i upiekłam ciasto. Czas płynie wolno. Czuję się jak samochód bez paliwa. I zastanawiam się, jakim cudem jechałam kiedyś - choćby w liceum, kiedy rezerwy były jeszcze niższe. Chyba jechałam na desperacji. A teraz próbuję się przestawić na inne paliwo (biopaliwo? tak w związku ze zmianą diety :P). Idzie jak po grudzie, ale jednak. Uczę się ładować akumulatory.

sobota, 2 stycznia 2010

Tryb nocny. Ostatnio w takowym funkcjonuję, choć jest dość męczący. Gdyby noc była dniem... cóż, właśnie jestem po obiedzie. Koty śpią, a Niebieska Włochata Torba czai się pod stołem jak - cóż - niebieskie włochate zwierzę. Jest trochę zimno (ogrzewanie działa dość fanaberyjnie); w okolicy piętrzą się kubki po herbacie, a w chłodnej (pokojowej) atmosferze unoszą się fragmenty kociego futra. Sielanka, nieprawdaż?

Jak to zrobić, żeby Nie Zależeć Od Lęków?