wtorek, 31 maja 2011

dworki chaosu - macki przeprowadzki

Chyba już kompletnie mi odpaliło.

Szukałam bardziej literackiego określenia, ale dosłownie brak mi słów. Teraz, po tym wszystkim, wracać do Polski? po nic? z niczym?

Dramatyzuję. Po prostu nie tego chciałam chcieć. Zresztą może mi jeszcze przejdzie. Niestety bardzo kiepska ze mnie kosmopolitka, wiem o tym - zwracam uwagę na narodowość i znam związane z nią stereotypy, nawet, jeśli się nimi nie kieruję. Bycie Polką, bycie kobietą - wszystkie te tożsamościowe składniki biorę ze szczyptą wątpliwości, ale pozbyć się ich... nie umiem.

Tymczasem się dziś przeprowadzam. Nie cierpię przeprowadzek. Nawet tym razem nie mam daleko, ale na myśl o pakowaniu robi mi się słabo. Rozpakowywanie jak cię mogę. Wszystko rozbabrane, nie mam czym oddychać. Mutlu fruwa po ścianach ze szczęścia, że będziemy mieszkać razem; ja też jestem szczęśliwa, tylko nie cierpię przeprowadzek. No i te przyszłościowe rozważania strasznie mi depczą po odciskach.

Powtarzam sobie raz po raz, że muszę się skupić na tym, co jest. Że esej na piątek nietknięty, że dziś jest dobrze, że wieczorem zwiniemy się razem w kłębek w poczuciu spełnionego obowiązku, i będziemy świętować początek dwóch miesięcy naszości. Niestety w głowie, w trybie pracy w tle, niezmiennie burza, wicher, huragan. Tylko się zwinąć w kłębek i przeczekać, ale to się nie kończy, ale muszę żyć.

Cholera, kręgosłup mnie boli. A i silna wola niedomaga. Zmęczyło mnie. I tak dzień w dzień. Dzień jak co dzień.

Zwijam się gdzieś wokół tego mojego szczęścia i jest dobrze. Ale ten kokon pierwszego zakochania też się kiedyś skończy. Co jeśli wtedy też nie będę miała odpowiedzi?

No będę, będę miała, na pewno. Zaufaj sobie, posłuchaj pragnienia.

Pragnę, żeby ktoś się za mnie spakował.









I w dodatku nie mogę pojechać do braciaka na występ..... zazdrość by mnie zeżarła (do zielonego), ale na pewno będzie znakomity (i występ i braciak).

szlagby.

niedziela, 22 maja 2011

kłębka cd.

idę w różne strony, tylko nie w tę właściwą. wsysa mnie każdy szczegół, ale nie mam dość siły, żeby walczyć z każdym szczegółem, więc nie robię nic. gdy wyczerpię opcje nicnierobienia, zwykle coś robię - trochę jakbym, co się często zdarza, spróbowała wszystkiego przy stole, to, co najsmaczniejsze, zostawiając na koniec. Naukowo, prawda? jak przechodzenie przez labirynt: wszystkie inne ścieżki to ślepe zaułki, ergo, ta droga jest właściwa. Ale przy jedzeniu to nie działa (smaczny kąsek jak musztarda po obiedzie), przy działaniu jeszcze gorzej.

Inercja jak entropia. Poziom chaosu zmusza mnie do reorganizacji w nowy porządek. Tylko chciałabym, żeby to wszystko było częstsze, w mniejszej skali, bardziej bezbolesne i wolicjonalne, mniej zaś przypominające równię pochyłą.

piątek, 20 maja 2011

O samodyscyplinie słów kilka - miało być, ale nie wyszło

Kroi się długi post, tak dawno nic tu nie napisałam - a bardzo chcę przemyśleć kilka spraw, w ten konkretny sposób, który wiąże się właśnie z pisaniem... Będę skakać z tematu na temat, wybaczcie - w głowie splot, jak kłębek wełny (Babcia robiła trójkolorowe swetry, zwijając wpierw kłębek z trzech rodzajów włóczki. Ponieważ lubiła szarości, czernie i beże, swetry wychodziły sraczkowate; tym niemniej, dowodziły niezaprzeczalnej kreatywności w robieniu na drutach).

Nie wiem od czego zacząć. Nie od początku, bo w sumie nie ma początku, początek mógł być gdziekolwiek, kiedykolwiek; a zresztą, w przypadku kłębka wełny początku raczej nie widać. Linearne, chronologiczne myślenie nie ma tu zastosowania. Zacznę od zewnątrz. Zacznę od teraz.

Jest teraz. Teraz jest piątek, siedzę na łóżku. Wokół bałagan, w kuchni najgorzej (mój współlokator jest niewymagający pod tym względem, bo żyje na mrożonej pizzy, więc trudniej się zmotywować). Jest piątek, siedzę na łóżku, wstałam niewiele ponad cztery godziny temu (bo tak), zanurkowałam w komputer natychmiast po wstaniu, wzięłam tylko suplementy, zjadłam śniadanie (popcorn z szynką i niezliczone kubki zielone herbaty). Nie zrozumcie mnie źle, to (komputeroza) dawno już nie jest kwestią uzależnienia czy depresji. To raczej mechanizm obronny, odwrót od rzeczywistości, ucieczka od ciała. Bo tak się składa, że wczoraj, wczoraj rano byłam tak szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa, jak białe musujące wino, jak szampan, jak truskawki w słoneczny dzień.

Coraz mniej w tych ucieczkach jakiejś rozpaczy, jakichś ogromnych emocji. Wytarłam je do białej kości, tak sądzę, ale wciąż powtarzam jakieś rytualne ruchy, czy raczej - odruchy. Już dawno temu ktoś mi powiedział, że nie umiem być szczęśliwa. To nie całkiem tak. Z silną emocją radzę sobie przez wyparcie. Jeśli to coś smutnego, odgradzam się od smutku, a potem go przepracowuję - to jak wstrzymanie oddechu, żeby go bardzo powoli wypuścić. Z radością jest inaczej, trudniej. Trochę jak wtedy, kiedy jestem w górach - zawsze bałam się zbiegać ze wzgórz, albo schodzić z góry - powoli, ostrożnie, podpieram się rękoma, skupiona na wizji, w której zbiegając łamię nogi i rozbijam nos.

Jeśli nie każdy/a, to wielu, wiele z nas zna to uczucie - oczekiwanie, że coś (ktoś) wyrwie ci dywanik spod nóg, że pozostawi cię bez oparcia, że już sobie nie poradzisz. Tymczasem, po pierwsze - oczekiwanie na to wcale nie pomaga w niczym, przeszkadza tylko się cieszyć; po drugie, wyrwanie dywanika jest ostatecznie ogromnie twórcze (kreatywna destrukcja Schumpetera? ;), choć ogromnie bolesne. Konieczność kompletnej reorganizacji się w życiu zdarza, wiem o tym - na małej skali nawet sama zmuszam się do takich wyzwań: podróże, wyjazdy, przeprowadzki, zmiany. Trzeba zmieniać. Jeśli się nie zmieniasz, życie samo się zmieni, i zmieni ciebie też.

Miało być o samodyscyplinie, ale jeszcze nie mogę poskładać. Ciąg dalszy nastąpi. Tymczasem chyba pójdę kupić lody na kolację. Zaspokajanie swoich kulinarnych zachcianek pomaga mi w medytacji. Mam parę decyzji do podjęcia, i - udając sama przed sobą, że o nich nie myślę - raz na jakiś czas nadgryzam kłębek z emocjami. Gdy będę gotowa się z nimi zmierzyć, kłębek będzie niewielki. A lody będą dobre. Ben & Jerry's albo Carte D'or. Do następnego. :)