piątek, 6 sierpnia 2010

nie nakręcam się na krzyż. tylko na jogę.

ani na krzyż, ani w paski. Nie chce mi się. Fakt, mnie ten krzyż nie reprezentuje, i czuję ogólną niechęć, że tam w ogóle jest (inicjatywy facebookowe jak zwykle z dużą dawką absurdu, np. "Zabierzmy ten okropny pałac spod krzyża!" albo "Miska spaghetti pod pałacem" są na moim prywatnym podium). Jak pisze Agnieszka Graff na stronie Krytyki Politycznej, gdybyż tak i krzyż, i miś, i menora, ale niestety, krzyż na krzyżu i krzykiem pogania. Mam i własną refleksję: to, co się pod krzyżem dzieje, nie jest nawet reprezentacją katolickiej większości - co prawda, jest to większość podejrzanie ostatnio milcząca - tylko reprezentacją katoojczyźnianych bojówek terrorystycznych, które w poczuciu zaszczucia rzeczywistością wyrażają swoją gniewną, zapiekle nienawistną i paranoiczną wizję świata. To boli, bo wiem, że gdybym tam poszła, okazałabym się jakowąś zdrajczynią narodu, religii, Sprawy i krwi, a nawet osobiście odpowiedzialna za piąty Katyń i dziesiąty rozbiór Polski. To smutne. Ale bardziej martwią mnie te milczące masy, które pozwalają obu frakcjom - 'terrorystycznej' i 'mojej' obszczekiwać się nawzajem; niech małe pieski załatwią to między sobą, a jak nie, to chociaż pohałasują. Martwi mnie, co kryje się za tym hałasem, za demonstracyjnym zawłaszczeniem przestrzeni symbolicznej. Jakież to nudne ustawy się przemyca, podatki i wydatki w budżecie wpisuje. Nie śledzę, bo mi się nie chce podnosić ciśnienia, ale mam dziwną pewność, że z tego zainteresowania krzyżem ktoś korzysta. Właśnie udowodniłam swoją bezsprzeczną polskość: inteligencko-lewicowa teoria spiskowa. Prawda, że nie ma wyjścia?

Na osłodę - nowa Rita, Lady Yoga. Yoga keeps me from going gaga. Gaga as in detrimental aftereffects of not taking care of my body... . Joga. Jest w niej posmak niezależności i pokory. Ostateczne przejęcie kontroli nad ciałem, ostateczne przyznanie, jak nikła jest ta kontrola. Moje stawy! To cud, że w ogóle istnieją! Tańczę latami tylko na skrzydłach muzyki, technikę zyskuję i tracę. Podoba mi się taka praca - drobiazgowa, męcząca.... łapię pozę (asanę) i jak jest dobrze, to znaczy, że źle robię, a jak się w końcu udało, odkrywam, że zapomniałam oddychać z przejęcia. Mam dużo frajdy, a i przygotowanie kondycyjne przed biennale tańca w Poznaniu - niezgorsze. Dobrze jest. Karnet na 6 zajęć w tygodniu (jutro te 6te). Joga organizuje dzień.... 4 godziny przed zajęciami - nie jeść. Zajęcia (wziąć ciuchy, kartę, ogarnąć się). Po zajęciach (jeść! prysznic! endorfiny! życie jest piękne!). Życie zakręciło się wokół jogi. Bardzo, bardzo mi z tym przyjemnie. Nowe odkrycia codziennie.

W jodze najfajniejsze jest, że każdy jest w czymś dobry. Każdy ma jakąś anatomiczną przewagę. Ja mam długie, rozciągnięte ręce. To pomaga, gdy wewnętrzny krytyk ciągle coś szepce do ucha... . [Krytyk się zamyka po kwadransie psa z głową w dół. Nie ma mocy przerobowych na samokrytykę, jak pot się leje.]

I tęsknię za śpiewaniem. Ciało mi się otwiera. Kawałek przestrzeni, kawałek podłogi, och jak będę śpiewać, jak będę....

(Przyszedł biuletyn z Rotterdamu. Tam też jest joga. :)