piątek, 21 stycznia 2011

Jestem sobie, w rozproszeniu, naspokojniona. Senna.
Zmęczył mnie ten tydzień. Tyle emocji przerzucanych jak szpadlem.
Znajomości - nowe. Skrawki czułości, ziarna przyjaźni. Duże rzeczy. Duże zwierzę, Rotterdam.
Dużo. I mnie też dużo. Spotyka.
Czucie i wiara i zmedializa. Co ze mnie wyrośnie?

piątek, 7 stycznia 2011

rozproszona

Jestem rozproszona. Dyscypliny wciąż brak [w końcu i tak umrzemy, i jakie to ma znaczenie i w ogóle]; zanurzona, ale tak.. nie do końca… tak do połowy… tak nie za bardzo… tak, żeby się w razie czego wycofać…. Samotna medytacja jakoś nie wychodzi; ustawiam budzik i przekręcam się na drugi bok, bo o poranku sen czy przedłużone marzenie jest większą wartością niż… w sumie cokolwiek. Ciśnienie ogromne (załatwić legalne sprawy; rzeczy z przeszłości, do których nie mogę się zabrać, rzeczy z przyszłości, które mogą o niej zdecydować), to cud, że mnie nie paraliżuje, ale bywa blisko. Stresuję się nieco mniej niż w przeszłości, działam nieco więcej, ale kurwa mać, powolny progres zabija mnie czasem, cieknie ze mnie przeze mnie ten czas jak upływająca krew i życie. Ale wciąż. Jestem rozproszona. Tu i teraz i tam i wtedy i potem. Mam świadomości jak mrówków, mnóstwo wiadomości, mnóstwo wymagań, i chcę uciec przez większość czasu. A potem chcę tańczyć i jest jakiś konkurs, ale nie mam inspiracji. Chcę śpiewać, ale nie ma z kim i do czego. Próbuję coś, i jakbym nalewała z próżnego; coś mówi ‘nie warto’, tylko co to mówi? Intuicja czy brak silnej woli? Anioł czy diabeł, to szepcze mi moje religijne wychowanie, bo mimo pozornej izolacji od katolicyzmu każde odstępstwo od zdrowej diety postrzegam tak naprawdę jako grzech, podświadomie wracając do znanej terminologii.

Męczę się. Uparcie nie biorę super cudownych ziołowych leków, bo tak bym chciała nie być pod wpływem niczego, tak bardzo się boję czasem nawet głupich suplementów. Wiem, nie da się bez nich, a jednak czasem pragnęłabym nie manipulować swoim nastrojem czy czymkolwiek. Zły ale własny. Czy zamykam się w ciasnym pudełku niezdrowia, czy krzywdzę się tą ograniczoną wizją tunelową, wąskim horyzontem? Bóg raczy wiedzieć, ale jeśli jest i wie, to się nie dzieli.

Jak się skupić we własnym ciele? Jak nadać ważność temu co ważne? Jak wyizolować pragnienie pracy? Nie pomaga, że wszystko we mnie szepce, że mam ochotę na jakiś romans. Pffft, rzecze superego wyniośle, mam ważniejsze rzeczy na głowie niż sprawdzanie, czy jakiś ten czy inny koleś nie jest bucem. Przydawkowe lęki dodają, że i tak nie jestem na nic gotowa. I tak wszyscy swoje, ja i moje lęki łączymy się w pragnieniu oczyszczania, izolowania, które w istocie mnie wyjaławia, pozbawia inspiracji. A moja podświadomość, prawdopodobnie w połączeniu z ciałem (nie wiem, tak blisko nie jesteśmy) ewaluuje każdego mężczyznę w zasięgu wzroku krótkowidzącej (promień zmniejszony, gdy tańczę, bo zdejmuję okulary). Coś się już kręciło, tu flirt, tam flirt, trochę fascynacji było. Ciągle jednak niic cieeekawego… . No tak, entering the realm of so-called TMI, ale informacji o tym, że nie chyba nie da się przedawkować. Po prostu brak mi tego elektrycznego impulsu, kontaktu, bo co tu o związkach; tak dawno nic się nie dzieje, że wymagania poszły mocno w górę, zwłaszcza, że z dotychczasowych doświadczeń wynika, że raczej wymagałam za mało. A zatem slogan, i że jestem tego warta, a co. Jednocześnie za dumna jestem, żeby powiedzieć, że „szukam”. Nie szukam, ale gdybym znalazła, byłoby całkiem fajnie. Logika? Bo ja się poddaję…

I tak to negocjuję rzeczywistość codzienną, pełne zamieszanie. Trzeba zorganizować przeprowadzkę, tylko nie wiem, jak, gdzie, co do czego. Jestem wyjęta z rzeczywistości, w poniedziałek prezentacja, do czwartku kolejna, potem nie będzie lżej. Jestem, jestem, jestem w potrzebie, tylko czego? Stabilności, spokoju? Braku stresu? Niby tak. Inspiracji, podróży? Mobilizacji? No jasne. Tylko czemu te zestawy wymagań się tak jakby wykluczają? Marzę o rzeczywistości szkoły, jaką ma Braciak, bo wydaje mi się, że to skupienie na jednym projekcie, ale przecież nieprawda. To ileś przedmiotów, ileś zadań, dokładnie takie samo życie, jakie teraz wiodę. Sens? Bez sensu?

Potrzebuję wsparcia. Wspieram sama siebie przez pisanie. Właśnie, pisząc, zdecydowałam się na samodzielną przeprowadzkę taksówką – nie ma sensu oglądać się na innych; we wtorek może? To pomocne, gdy już jestem w stanie coś napisać, że pisanie pomaga destylować postawy, pomysły, konkrety. Piszę, półśpiąca, świadoma, że muszę umyć włosy, bo nie mam suszarki, bo chcę wyglądać jutro, bo chcę chcieć wyglądać. Dżinsy i sweterek. Myślę o swojej szafie pełnej kostiumów, o na poły ekshibicjonistycznych zdjęciach na facebooku. Manifestować brzydotę, bo tak. Tęsknić do piękna, i wstydzić się, bo stereotypowe. A co nie jest? Czemu sama się wciąż potępiam? Jest tylu innych chętnych do tej pracy…