wtorek, 26 lipca 2011

może powinnam otagować: emo

Nie mogę się do-wyrazić w języku ojczystym, może dlatego - że ojczysty.

Męczę się, piszę niedokończone piosenki. Językowe rozdroże, rozdarcie, rozstanie? Po angielsku interesujący banał, po polsku - banalne pustosłowie?

Smutno mi, jutro wyjeżdżam. Euforia re: do domuuuuu!!! Smutno, bo zostawiam wiadomo kogo, który wciąż jest w trudnej sytuacji finansowo-wizowej. Muszę skądeś wyciągnąć siłę, wiarę, nadzieję. Braku miłości nie stwierdzono.

Cóż, żem jest dobra w przetrwaniu, co już dawno wiadomo, więc myślę/mam nadzieję, że mnie ta szlachetna, definitywnie po przodkach odziedziczona cecha i tym razem nie zawiedzie. Ale niemożność pisząca trochę cienszka.

Innymi słowy dupę w troki, i wszystko inne też. Allelluja i do pakowania.....


PS: Re:Rita, przetłumaczona na kawałki (bo w jednym kawałku się dusiła) - próbuje stworzyć koherentny przekaz:


Na bezgłosiu i szept się przyda
przyda dźwięku wmuszonej ciszy
Przetransponuj mój krzyk na niższy poziom głośności

Na bezgłosiu i szept się przyda
przyda byt nieużytej krtani
przetłumacz krzyk mój na wyższy poziom godności

(dostają głos na ograniczony
użytek wyznaczony
kontraktem. Kontaktem
z rzeczywistością.)




Pani Małgosia uczy czytanki
Na uniwerek pójdzie po przerwie
Dziecięcy jazgot jedzie po nerwie
Przełyka ślinę z tłuczonej szklanki

Pani Małgosia uczy teorii
Interpretuje Wielkich Poetów
Inteligenckich apologetów
Małe kamyczki w żarnach historii

Chociaż profetów wśród nich nie brakło
Przyszłość jest inna, niż wymarzyli
Pani Małgosia jeszcze się sili
Tylko gdzie światło – światło – światło!
(Bracia poloniści, siostry polonistki
Obojętni raczej wszystkiemu i wszystkim)



hahaha.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Re: feminizm, czyli Rita rozważa.

Kiedy otwarcie staje się zamknięciem? Kiedy krytyczne myślenie przemienia się w wiarę? Jaka jest anatomia buntu przeciw systemowi, który przekształca się w kolejny system?

Od dłuższej chwili rozważam rolę feminizmu w moim rozwoju, i dochodzę do nadzwyczaj interesujących wniosków. Ale po kolei.

Fakt 1: feminizm daje głos.

Post niżej wspominałam tzw. moment feministyczny - epifanijny paradigm shift, który sprawia, że widzisz coś uprzednio przezroczyste. Sama nazywam to założeniem okularów, choć równie dobrze można by mówić o zdjęciu okularów, tyle, że różowych. W każdym razie.

Fakt 2: wrażliwiec jestem, i już.

Nie wchodząc w medykalizację (Highly Sensitive Persons, nadwrażliwość), nadmiar romantyzmu (re: temperament artystyczny) czy nawet spirytualne rozważania (dusza, wyczuwanie innych), Istnieje Wrażliwość, co jest relewantne re: Rita. Wrażliwość objawia się relatywnie mocnym odczuwaniem czegokolwiek, co ma znaczenie w przypadku a) rozrywek rodzinnych, b) rozrywek społecznych. Tak się składa, że i moja rodzina, i moje, tzn. naówczas polskie społeczeństwo były głęboko patriarchalne. Trudno było nie oberwać rykoszetem. Stąd konieczność - zabrania - głosu: bo był on uprzednio odebrany.

Fakt/hipoteza 3: polskość religijno-polityczna?

Nawet nie wiem, czy to jest kwestia narodowości czy wychowania, ale choć odrzuciłam katolicyzm, mój sposób postępowania jest związany z religijnością. Wiąże się to pośrednio z artystowaniem - czucie, wiara itepe - ale również z wyuczonym wzorcem postępowania, który dzielił postawy i czyny na dobre i złe, czy - bardziej w dyskursie politycznym - słuszne i niesłuszne. Idąc w politykę, nachodzi na to podział my - oni (kto ma rację - my mamy rację, i "na moje niebo wlata").

Fakt 4: pułapka wiary.

Tak się składa, że odkrywszy feminizm - źródło wiedzy o moim plemieniu, osobach Takich Jak Ja, które podobnie postrzegają świat i zmagają się z analogicznymi problemami - mój zachwyt był wprost proporcjonalny do poziomu stłamszenia szarą rzeczywistością. Innymi słowy, nie tylko przyjęłam krytyczny stosunek do społeczeństwa i jego realiów, na podstawie aparatu pojęciowego feminizmu; ja po prostu w feminizm uwierzyłam. Z - raczej dla mnie charakterystycznym - zapałem neofitki zaczęłam nie tylko odkrywać podobieństwa oraz możliwości intelektualne, które oferował mi ten wspaniały nurt, ale również dostosowywać się do nowych zasad.

Konkluzja 1:

Powyższe rozumowanie jest częściową samokrytyką. Przegapiłam moment, w którym feminizm zaczął mnie ograniczać. Co gorsza, przez dobrą chwilę przestałam szukać nowości myślowych. Z marazmu wyrwał mnie nieco kurs teorii queer, ale ogólnie pewne idee i zachowania znowu zaliczyłam do teorii 'niesłusznych'. Niesłuszność była bezrefleksyjna, i - podobnie jak wcześniej narzucony mi system wartości - w końcu zaczęła uwierać.


Część druga: kto ukradł feminizm? struktury władzy


Czytałam sobie ostatnio taką książeczkę pt. Who stole feminism: how women have betrayed women. Autorką jest Christina Hoff-Sommers; rzecz dzieje się w Ameryce. Do polskich realiów odnosi się raczej słabo, ale do moich trochę tak.

Książka traktuje o feminizmie płciowym/genderowym, który zwraca kobiety i mężczyzn przeciwko sobie, zamiast wspierać feminizm humanistyczny, którego celem jest równość. Dużo się mówi o terrorze na uniwersytetach, gdzie nie można wyrazić jakkolwiek niesłusznych poglądów, o konferencjach zamienionych w towarzystwa wzajemnej adoracji, o intelektualnych miernotach, które robią karierę głosząc poglądy 'słuszne' oraz nadużywaniu statystyk, żeby udowodnić słuszność poglądów. W tle występują granty opiewające na ogromne pieniądze, zaszczucie osób niesłusznych oraz brak dyskusji i wolności słowa. No i jeszcze zajęcia akademickie o bardzo wątpliwej wartości intelektualnej, wchodzące raczej na terytorium terapii i grupy wsparcia.

Niektóre tematy poruszone przez autorkę są dla mnie niewyobrażalne (co wkrótce zademonstruję przykładem). Nie do końca zgadzam się też z jej oceną feminizmu gender, który uważam za ciekawe poszerzenie rozważań na temat płci i roli społecznej, choćby. Ale sądzę, że dwa wątki są ważne: feminizm władzy, i feminizm ofiary.

Feminizm władzy czy może raczej: mocy (power feminism) w najprostszym rozumieniu dotyczy pewnego rodzaju pozytywności - kreujemy nowe wzorce kobiecości, która nie boi się władzy, niezależności, sterowania własnym losem, odpowiedzialności i kariery. Pokazujemy małym dziewczynkom, że mogą być prezydentkami i sprawować władzę, a nie tylko spektrum modelka - nauczycielka, czyli ładna/mądra, wygląda (dla innych)/zajmuje się innymi.

Jak łatwo się domyśleć, feminizm mocy jest reakcją na feminizm ofiary. W którymś momencie zaistniała myśl, że potrzebne jest nie tylko zwracanie uwagi na kobiety, które są źle traktowane ze względu na płeć, ale również eksponowanie wzorców społecznych, które są przejawem - i przykładem dla - zmiany. Jak na razie ślicznie, prawda? Bo truizm kobieta-ofiara, powielany przez słusznie oburzone feministki, mógłby zainspirować poczucie bezradności (nie każda z nas reaguje słusznym gniewem), a tego przecież nie chcemy. No.


To może teraz do przykładów.


Przykład 1: Polska - I Kongres Kobiet

Oto obiecana ilustracja dla różnicy Polska/USA. Pierwszy Kongres, z którego skądinąd napisałam entuzjastyczne sprawozdanie (było i krytyczne, ale go w końcu nie opublikowałam), był ostro krytykowany za nadmiar feminizmu mocy. Bo chociaż mówiło się o ofiarach i wykluczonych, choć wstęp był darmowy, trudno powiedzieć, żeby ofiary były reprezentowane na Sali Kongresowej. Sam fakt, że Henryka Bochniarz była organizatorką, wywoływał wątpliwości. Przed Kongresem Bochniarz nie rzucała się w oczy jako feministka; była raczej Kobietą, która zrobiła Karierę (= wzór mocy). Podział obowiązków wśród pomysłodawczyń (H. Bochniarz, M. Środa) wydawał się jasny. Innymi słowy, nawet szlachetna i politycznie kompromisowa inicjatywa może wywoływać niesmak: przedsiębiorczyni, filozofka, dwie czy trzy pierwsze damy (nie pamiętam, czy Danuta Wałęsa się zjawiła, była zaproszona) debatują nad problemami Prostych Kobiet. U niektórych wywołało to zdecydowaną, i uzasadnioną, nieufność. Relacje władzy są trudne do zignorowania.



Przykład 2: USA - Who stole feminism


Powyżej ilustrowałam wykluczenie ofiar (które np. straciły na transformacji) na rzecz zachęcanych do przybycia na Kongres właścicielek firm, które uzyskały zaadresowaną do siebie ofertę (kobiety w Polsce mogą odnieść sukces) - obok słusznego hasła, że bieda w Polsce ma twarz kobiety. Niedoreprezentowany na Kongresie feminizm ofiary charakteryzuje się jednak pewnym paradoksem. To jedna rzecz - przyjąć do wiadomości istnienie ofiar, zorganizować pomoc. Kolejny etap to przepracowanie roli ofiary przez same zainteresowane. Tymczasem, gdy rola ofiary jest źródłem przywilejów, niektóre kobiety nie chcą z niej wyjść.

Ten paradoks jest znany zarówno terapeut(k)om, jak i osobom prowadzącym Domy Samotnej Matki. Idealnie, ofiara otrzymuje pomoc, ażeby potem stanąć na nogi i uzyskać samodzielność. Ale dla niektórych osób etap samodzielności jest trudny do osiągnięcia.

Who stole feminism pośrednio ilustruje paradoks ofiary. Świat, w którym wykładowczyni ogłasza, że pewna lista tematów nie będzie poruszana, czyli de facto stosuje cenzurę; świat, gdzie przestrzeń sali wykładowej nie jest przeznaczona do żywej dyskusji i wymiany myśli, ale jest nazwana "przestrzenią bezpieczną" (dla kobiet, wykładowczyni patrzy podejrzliwie na mężczyzn, urodzonych agresorów); świat, w którym empatia białych, zamożnych kobiet pozwala im sprawować władzę, bo nikomu nie wolno atakować pokrzywdzonej - oto obrazek, który Hoff-Sommers przedstawia naszym przerażonym oczom. W jaki sposób przejść od ustawienia niedopuszczalności zachowań seksistowskich, dajmy na to, do autentycznego kneblowania wymiany myśli? Kiedy otwarte mówienie o własnych doświadczeniach przeradza się w wymuszanie zwierzeń, reinterpretowanie emocji według "właściwego" klucza i ogólne pranie mózgu? Oto paradoks ofiary, zmieszany z paradoksem władzy. Absolute power corrupts absolutely.

Co gorsza, powyższa ksiażka nie jest dowodem na to, że feministki nie mają w Stanach już nic do zrobienia. Mają. Tyle tylko, że każdą nośną myśl społeczną, która osiągnie pewną masę krytyczną, da się przerobić na biznes. To są etapy - najpierw feminizm underground, czyli wysoce niepopularnym (Polska, ostatnie dwadzieścia lat); potem, feminizm out and proud (Stany, ostatnie - chyba też ze dwadzieścia). Gdzieś dalej zaczyna się równia pochyła - i na sprawie pokrzywdzonych i biednych ktoś czesze grubą kasę. Co gorsza, osobom tym towarzyszy spełnienie zawodowe i pełne poczucie misji.


"Tu mnie boli, to mi się należy" - mechanizm ofiary w nieskończoność

Jest pojęcie, ukute przez Carolyne Myss, autorkę książki Anatomia duszy - woundology, "ranologia". Jako inspirację podaje ona swoją znajomą, która od wielu lat przynależy do grupy wsparcia osób molestowanych seksualnie przez krewnych. Znajoma, podczas dwuminutowej rozmowy poinformowała dwóch nowopoznanych mężczyzn o swoim problemie, spytana zaś o powód zareagowała agresywnie, domagając się wsparcia. Ustawiła swoje życie nie tak, aby wyleczyć swoją 'ranę', ale by czerpać z niej korzyści.

Tu nota, że nie próbuję oceniać prędkości, z jaką ludzie doznają psychicznego uleczenia. Chodzi raczej o ciągłe podtrzymywanie bólu, żeby domagać się przywilejów i wykorzystywać poczucie winy. Osoby, które 'przepracowują' coś psychicznie, często mówią głośno o swoich problemach; to pomaga poradzić sobie ze wstydem, otrzymać afirmację rozmówców. Częste są obronne reakcje, jeśli poruszane są drażliwe tematy. Czasem jednak nie przechodzi się na następny poziom, bo wygodniej jest manipulować innymi. Stąd białe, uprzywilejowane Amerykanki, które zakrzykują innych nawijką o symbolicznym gwałcie, co mogę absolutnie wspierać w konkretnych przypadkach (nie neguję istnienia), natomiast jako zjawisko, tzn. osoby manipulujące bliską mi ideą, jest to raczej ciężko strawne.



Konkluzja 2, osobista - po co to wszystko.


Różne są motywacje, które prowokują do myśli i działalności feministycznej. Tak jak pisałam poniżej, dla wielu z nas patriarchat jest osobistym doświadczeniem, które trudno np. traktować w kategoriach racjonalnej debaty. Trauma bardzo często wiąże się z bezradnością, i daje nam impuls, żeby coś zmienić. Tak było i ze mną. Gdzieś po drodze jednak, założyłam sobie knebel. Bojąc się uwewnętrznionego seksizmu, znowu przestałam poddawać idee krytycznej ewaluacji.

Strategia słuszne - niesłuszne była mi podpórką, kulami osoby niezdolnej stać o własnych siłach. Co jednak zrobić, gdy stała się kulą u nogi? Gdy mój feminizm stracił świeżość myśli, i co gorsza, powstrzymywał mnie od zmiany?

Nie chodzi nawet o to, że mnie już na Feminotece nie publikują, i że straciłam świeżą buźkę debiutantki. Rozpoznałam wewnętrzną autocenzurę. Na własną trudniej się zbuntować, niż na cudzą.


Podsumowując, mam dość bycia ofiarą. Empatia wobec ofiar nie znaczy, że muszę być jedną z nich do końca życia. Jestem świadoma problemów rynku pracy, praw reprodukcyjnych, etc. Moje poglądy nie wzięły się z powietrza, i teraz wpuszczam doń trochę powietrza. Wiem, co robię i mówię. Wiem, dlaczego.

Moje zaangażowanie w feminizm może się zmniejszyć lub zwiększyć, ale chcę się zajmować teatrem. Kreując postać, chcę rozważać, czy jest stereotypowa - dzięki feminizmowi mam ku temu aparat pojęciowy. Nie chcę natomiast rozważać, czy jest "słuszna". Nie chcę i nie mogę zakładać ideologii, zanim powstanie fabuła. Ocena, krytyka, interpretacja - one wszystkie muszą pokornie ustawić się w kolejce za Twórczością.


Jestem sobą. Chcę tworzyć. Bez lęku, bez poczucia winy.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Feminizm dla początkujących, czyli dlaczego kampania Greenpeace otwiera mi nóż w kieszeni

Ostatnio byłam świadkiem, i po troszę uczestniczką dyskusji, w której strony komentowały feministyczną reakcję na najnowszą kampanię Greenpeace (linki pod spodem). Spot Greenpeace, w którym Ken zrywa z Barbie, bo firma Mattel przyczynia się do wycinania lasów, używając wdzięcznych słów ”F***ing b*tch”, wzbudził wiele reakcji; widząc, że argumenty w dyskusji wyrażały słuszne oburzenie obu stron, uświadomiłam sobie, że nie wszyscy znają podstawy feministycznego światopoglądu. Innymi słowy, to, co dla feministek jest przedmiotem obserwacji i aktywności na rzecz zmiany, czyli stan społeczeństwa, dla kogoś, kto nie ma pewnego aparatu pojęciowego (i tak, wiem, że zaraz ktoś rzuci słowem „indoktrynacja”, ale obstaję przy swoim) nie ma wyraźnego „stanu społeczeństwa” i szeregu zjawisk, które, widziane razem, wyrażają, powodują i umożliwiają istnienie seksizmu. Dla niektórych uczestników i uczestniczek społeczeństwa istnieje szereg zjawisk, które a) nie łączą się ze sobą, b) zupełnie ich nie dotyczą. Niemniej jednak dla tych, którzy/re chcieliby, chciałyby zrozumieć przyczynę mojego „świętego gniewu”, proponuję poniższe założenia.

Założenia feminizmu zazwyczaj nie powstają w czyjejś głowie przez jedną noc. To wymaga pracy. Tzw. moment feministyczny, czyli czarny kot w Matriksie – chwila, kiedy postrzegasz zjawisko, które nie powinno mieć miejsca, a nikt inny nawet tego nie zauważa – to tylko pierwszy, intuicyjny przebłysk, na resztę trzeba, szeregiem lektur i refleksji, konkretnie sobie zapracować. Samodzielna refleksja jest w cenie. To tak na marginesie.

1. MEDIA

Media reprezentują i równocześnie promują pewien stan społeczeństwa, i ogólnie mają na nas wpływ. W przypadku casusu Greenpeace, rozmawiamy o pewnym rozumieniu seksualności, ale najpierw bardziej ogólnie: ponieważ, tak jak w Rejsie, lubimy te piosenki, które znamy, zdecydowana większość przekazu medialnego nastawiona jest na bezrefleksyjne zachowanie status quo. Tak się składa, że to, co jest przekazywane i utwierdzane, to dogmat heteronormatywnej męskiej władzy. Ciężkie słowa, może się kto skrzywi, niemniej jednak: czemu obelgi są bazowane na nienormatywnej, niekontrolowanej społecznie seksualności? Kurwa, lesba, pedał. Zachowaniu tzw. kurwy odpowiada tzw. playboy, nie muszę tłumaczyć, jaka jest różnica wartościowania obydwu wyrazów. Władza, o której mówię, jest władzą symboliczną, co wcale nie znaczy, że nie ma wpływu na nasze codzienne życie. Cytując luźno Jean Kilbourne, autorkę dokumentu Killing us softly 3 (jedna z podstawowych lektur feministycznych), który traktuje o przedmiotowym postrzeganiu kobiecości poprzez media: „Nie twierdzę, że reklamy powodują gwałt. To nie takie proste. Uważam, że przyczyniają się do istnienia klimatu, atmosfery, która umożliwia przemoc wobec kobiet”.

2. WSZECHOBECNOŚĆ PRZEMOCY

Nie, nie będzie o tym, że każda feministka jest ofiarą gwałtu, i jako taka jest usprawiedliwiona w swej irracjonalnej i nadmiernie emocjonalnej nienawiści wobec mężczyzn. Będzie o tym, że możliwość bycia ofiarą przemocy seksualnej i seksualnej władzy jest elementem codziennej rzeczywistości kobiet, i choć przydarza się mężczyznom, skala zjawisk jest niewspółmierna. Najlepiej ilustruje to tekst, który ostatnio znalazłam. Jego autorem jest Byron Hurt, Czarny mężczyzna, który z zainteresowania sprawami rasy przeszedł do zainteresowania kwestiami płci. Poniżej podaję link, ale żeby nie zmuszać do czytania całej historii, streszczę przykład. Otóż nasz bohater przeżył swój moment feministyczny jako uczestnik warsztatów, gdy prowadzący spytał mężczyzn siedzących na Sali, co robią każdego dnia, aby uniknąć przemocy seksualnej. Nikt z zapytanych nie umiał znaleźć szybkiej odpowiedzi, i wyszło na to, że – nic. Spytane kobiety podały cały szereg działań, które są także elementem i mojej rzeczywistości. Nienawiązywanie kontaktu wzrokowego, przejście na drugą stronę ulicy, noszenie gazu pieprzowego czy kluczy w ciemnej uliczce – to tylko kilka z wymienionych. I to, że ten stan rzeczy jest codziennością, utwierdza mnie w przekonaniu, że władza symboliczna nad kobietami żyje i ma się dobrze – że istnieje przywilej. Istotą przywileju jest bowiem fakt, że grupa uprzywilejowana nie musi się nad nim zastanawiać: jest to element normalności, że mężczyzna, idący ciemną uliczką jeśli się boi, to „tylko” pobicia. Z kolei, by rzucić własnym przykładem, prawie nie noszę spódnic, jeśli wychodzę z domu na cały dzień, a zwłaszcza na imprezę: groza „ułatwionego dostępu” wywołuje we mnie – niestety usprawiedliwioną statystykami – paranoję. Że nie wspomnę o butach na obcasie, które, choć niewygodne, bywają dla niektórych kobiet przedmiotem estetycznego pożądania; niestety, też prowokują panikę: nie da się w nich swobodnie uciekać.

3. PRAWO DO EMOCJI

I tutaj przechodzimy do często zarzucanej feministkom „irracjonalnej emocjonalności”. Nie twierdzę, że mamy prawo werbalnia napadać na ludzi w imię jakichś trywialnych i bliżej niesprecyzowanych „emocji”. Uważam, że mamy prawo się bronić, bo dla nas refleksja nad pewnymi sprawami należy do codzienności. Trudno rozdzielić kobietę od jej ciała, żeby prowadzić z nią „obiektywną” i „oderwaną” dyskusję na temat jakiejś abstrakcyjnej przemocy. Jak pisze Melissa McEwan (Feminism 101: Helpful Hints for Dudes, part 1), takie podejście po prostu nie jest fair. Przemoc wobec kobiet, przekaz medialny, używane słowa nie stanowią dla nas odrębnych, nie związanych z naszym życiem zjawisk. „Nie jesteś obiektywny w kwestiach kobiecych, bo nie jesteś kobietą. Jesteś tak samo subiektywny jak ona, ale z innej przyczyny. Przywilej albo jest dla nas korzystny, albo spycha nas na margines. Taka jest rzeczywistość systemowych uprzedzeń; szkodzą nam wszystkim.

4. ŻAL. PL, CZYLI CZEMU GREENPEACE MNIE ZŁOŚCI

Dekonstrukcja spotu Greenpeace pod kątem symbolicznym to kaszka z mleczkiem. Oto Ken rzuca Barbie, nie przebierając w słowach, choć i Ken i Barbie to produkty tej samej firmy, więc są po równo „odpowiedzialni”. I to o czymś świadczy, że twórcy kampanii, chcąc wyrazić gniew w sposób nośny medialnie, wybrali wyrażenie pt. „Suka j***na”. Kontekst staje się bardziej oczywisty, gdy poczytać czarujące komentarze pod filmikiem, podane również w jego feministycznej interpretacji. Jeden z łagodniejszych wspomina coś o tym, że Barbie jest @#^%&^, a Ken, niezaspokojony w sypialni, został (tu wstaw homofobiczne wyrażenie, które sobie wybierzesz, w końcu jest ich wiele). Jedno zdanie, a jak zgrabnie reprezentuje symboliczną, heteronormatywną dominację. Szkoda tylko, że kampania miała reprezentować słuszny gniew na koncern, który przyczynia się do niszczenia środowiska. Niestety, cel nie uświęca, w moich oczach, takich środków.

Dlaczego spot wywołał aż tak szeroką reakcję? Cóż, duch aktywizmu nie dyskryminuje, wśród feministek i feministów nie brak też ekolożek i ekologów, którzy czują się zdradzeni przez taką formę przekazu. Greenpeace deklaruje się jako organizacja wolna od seksizmu*; tak jak my, walczą o lepszy świat: nic dziwnego, że nie chcemy, by walczyli naszym kosztem! Jeśli ekologia wiąże się ze zmartwieniem o świat, w jakim żyć będą przyszłe pokolenia, feminizm to działanie i refleksja zmierzające ku pozostawieniu lepszego społeczeństwa. Swoista ekologia płci i roli społecznej, między innymi. Greenpeace to „nasi”, to organizacja, z którą naturalnie się solidaryzujemy, to sprzymierzeńcy: SPODZIEWAMY SIĘ PO NICH CZEGOŚ LEPSZEGO.

5. I JESZCZE O OCZYWISTOŚCI PRZEKAZU MEDIALNEGO.

Ten spot mierzi mnie od strony czysto artystycznej: nawet jeśli jest nośny, idzie po linii najmniejszego oporu. Czymś takim jest właśnie odwołanie się do żeńskiego stereotypu, używanie takiego, a nie innego języka – rozumiem w pełnometrażowym filmie, który jakoś oddaje rzeczywistość, ale celem kampanii społecznej jest zazwyczaj zmiana rzeczywistości. Pamiętam, jak na warsztatach aktorskich widziałam scenkę, w której grupa trzyosobowa zrobiła fabułę pt. mąż zostawia żonę, a potem spotyka się z kochanką, która na niego napada: zrobiłeś to? Evil female criminal mastermind, po prostu, że tak rzucę, Złowroga Postać Kobieca. I znowu: gdyby to był cały spektakl, z pogłębionymi relacjami, nie czepiałabym się, ale schematyczność formy nie musi przekładać się na schematyczność myślenia. I kiedy przyszła pora na moje uwagi, powiedziałam coś na temat pułapki stereotypu. Dwie sekundy później, po krótkiej naradzie, odegrali zniuansowaną scenę, w której kochanka i odchodzący mąż to dwie osoby zaplątane w trudną emocjonalnie sytuację, a nie manipulatorka i jej marionetka. Można? Można. Wystarczy tylko pomyśleć przez dwie sekundy, i poddać krytyce pierwszy „oczywisty” scenariusz. Wystarczy pomyśleć zanim się coś powie, albo nakręci spot reklamowy. Od organizacji takiej jak Greenpeace, która chce zmienić ludzką perspektywę, wymagam choć minimalnej zdolności krytycznego myślenia.




Bibliografia w kolejności występowania:

Spot Greenpeace: http://www.youtube.com/watch?v=Txa-XcrVpvQ&feature=related

Spot feministyczny: http://www.youtube.com/watch?v=gBIl4rOC-rQ&feature=share

Jean Kilbourne, Killing us softly 3, 1999 (reż. Sut Jhally)

Byron Hurt: Why I am a male feminist, http://www.theroot.com/views/why-i-am-male-feminist

Melissa McEwan, Shakesville: Helpful Hints for Dudes, part 1 http://shakespearessister.blogspot.com/2011/02/feminism-101-helpful-hints-for-dudes.html

Greenpeace fundraising policies: http://www.greenpeace.org/belgium/Global/belgium/report/2010/3/fundraisingpolicies.pdf

czwartek, 14 lipca 2011

głód we mnie wzbiera, głód, olbrzymi głód

Książki. Cóż, magisterka z pewnością mi w tym pomoże. Ale ach, ach!! Będę się chwalić nowoodkrytym książkożerstwem, bibliofilstwem. http://lubimyczytac.pl/profil/44424/rita-suszek

czwartek, 7 lipca 2011

czytanie, pisanie, i inne zwierzątka

Wiruję ostatnio w rozmyślaniach na temat pisania i czytania. Wtajemniczeni znają mój esej "O pożytkach z nie-czytania" (dostępny w necie, w archiwalnym już numerze Podtekstów 3 [21] 2010); wiedzą także/wiecie, że piszę (będę pisać/rozmyślam nad/rozważam itp.) pracę magisterską na temat literatury internetowej: fanfiction. Doszłam ostatnio do wniosku, że magisterkę i tak napiszę; tytuł, poza jakąś kompletną statystyczną niemożliwością, na pewno otrzymam - skupiam się więc na wierności sobie.

Dostrzegam, po raz może ostatni, że nie ma we mnie zgody na formy naukowe - choć, paradoksalnie i perwersyjnie, sprzeciw nieraz wyłuskuje ze mnie, co mam najlepszego (dowodem wzmiankowany esej). Forma naukowa mnie męczy; treść - teoria literatury, zawartość tekstów - jest wciąż, niezmiennie, nieziemsko interesująca. Tyle tylko, że przez lata oduczyłam się nieco czytania rzeczy interesujących. Brakło czasu, by przetrawić, a ponadto, brakło z a s t o s o w a n i a. Ujmę to tak: podobno posiadam tzw. pamięć kinetyczną. Owszem, uczę się wzrokowo i słuchowo, ale najbardziej, jak coś zrobię... czyli w dyskusji, mówieniu, podkreślaniu ołówkiem, odgrywaniu (zwłaszcza odgrywaniu), ogólnie: poprzez twórcze przetworzenie zawartości. I w dodatku, ja - od dziecka nienawidząca wuefu - przez pięć lat studiów niezmiennie chodzę na warsztaty i tęsknię niemożebnie za pracą z własnym ciałem. W eseju, i studiując polonistykę, narzekałam właśnie na brak praktyczności (oprócz dyskusji: dziękuję Wam, wykładowcy ćwiczeń z historii literatury, bez Was nie przetrwałabym tych studiów!), zbyt dużą ilość lektur w małym czasie (kiedy to przetrawić? jak przełożyć na zrozumienie?!). W pewnym sensie, to jak studiowanie jednej książki filozofa przez semestr, ta moja tęsknota - takiej pracy mi brakowało, ale z przekładem na ruch, głos, tekst.

Pamiętam jak dziś, gdy przygotowywałam swoją prezentację maturalną. Uczyłam się o roli komizmu w poezji współczesnej - kontaminacje, złożenia, słowotwórstwo - i bawiłam się świetnie, czytając na głos przytoczone przykłady wierszy. I mówiło coś we mnie, Gośka, bo wtedy jeszcze Gośka, co ty robisz, gdzie idziesz, w co się pakujesz? Zmuszasz się do nauki, a to przychodzi samo! Pamiętam też, że gdy wreszcie poczułam twórcze sprawstwo, pisząc prezentację maturalną, zrobiłam z niej coś na kształt spektaklu. Wymyśliłam własny przykład, ilustrujący każde zjawisko poetyckie, recytowałam wiersze, wrzuciłam muzykę Możdżera. Pamiętam, że publiczność była zachwycona, i czułam ich zachwyt, i dostałam szesnaście punktów na dwadzieścia, szkolna prymuska matury z polskiego. Czas odczarować tę małą dziewczynkę, rozczarowaną, że impuls twórczy nie jest bynajmniej receptą na sukces - w szkole, na maturze. Czas na magisterkę. Czas na powrót do twórczości.

Wiedziałam to o sobie od dawna, ale - "nie-na-pewno", może, nieufnie, z wahaniem, może inni mają rację... którzy, które mnie znacie, wiecie, od jak dawna się męczę. Mój chłopak mówi, że jestem uzależniona od adrenaliny. Być może. Przez ostatnich kilka lat unikałam nadmiaru wrażeń, dawkowałam je, bo miałam głowę do posprzątania - bałam się, że ktoś mnie zmiażdży, właśnie teraz, gdy byłam półnaga, otwarta na zmianę i wpływ. Co teraz? Ugrzęzłam trochę w tym wymuszonym bezpieczeństwie, ale doganiam samą siebie. Już prawie nie żyję przeszłością.

Wszystko to bardzo prywatne, ale coraz bardziej odczuwam kontrolę nad swoim życiem. Życie zmienia się, bo zaczynam je inaczej opowiadać: ludzie to w końcu istoty, które tworzą znaczenia, interpretują wydarzenia, nie tylko ich doświadczają. Moje opowieści się zmieniły: coraz mniej w nich determinizmu, coraz mniej bezsilności, coraz mniej goryczy i poczucia winy. Coraz więcej spokoju ze sobą i przeszłością, poczucia twórczego sprawstwa, zaufania do świata.

Inaczej opowiadam swoje życie. Gdzie w tym magisterka? Czy chcę opowiadać ze śmiechem, że jakośtobędzie i jak zwykle na ostatnią chwilę, wiecie, ja tak zawsze, mrugając rozkosznie? Czy raczej - jak było trzeba, to się wzięłam, zrobiłam, zwyciężyłam, następny, proszę? No chyba to drugie. :)

Znam siebie i wiem, że partackiej roboty nie lubię. Nie oddam byle g...a podpisanego moim nazwiskiem, jestem do tego organicznie niezdolna. Ale też mam termin, nieprzekraczalny (po tym terminie, jako żem ostatni rocznik pięcioletni, byłabym wycofana na 2, słownie drugi, rok licencjatu z filmoznawstwa). Wezmę się z tym terminem za bary. Mam od czego się odbić i z czym walczyć, ale przede wszystkim, mam swój temat, i chcę być w nim wierna sobie.

Myślę, że wkrótce skończę żywot tego bloga. Nie, jeszcze nie teraz, jeszcze kilka notek. Ale myślę, że prawie osiągnęłam założony w nim na początku cel, czyli my way or the high way. Prawie się wyzwoliłam, jeśli to w ogóle możliwe - wkrótce zacznie się spełniać moja misja, moja wola, moja twórcza energia, moja niezależność. Ten eksperyment myślowy nabierze wkrótce nowego smaku. Zbliża się nowy etap, czyli: LONDYN. TEATR. SZKOŁA AKTORSKA, DAJ BOŻE.

A jak Bóg nie da, to i tak dam radę. Howgh. ;-)


PS Impulsem do tego tekstu był wywiad Wyborczej z Markiem Kondratem, w ramach akcji "Czytamy w Polsce". Kondrat, rozczarowany zawodem aktora, mówi:

"[...] wybrałem zawód, w którym czytanie stało się znojem i zmorą. Musiałem rozkminić postać, wykuć na pamięć tekst, a potem to odegrać. Czułem oddalenie od literatury.

Nie rozumiem.

- Na ważne książki trzeba mieć w sobie miejsce. Do tego potrzebny jest spokój. I przede wszystkim - bycie przy sobie. A tego w aktorstwie nie ma. Zawsze jest coś nadrzędnego - jakiś Hamlet czy inny Kordian - co oddala od siebie samego. Nikt nie oczekuje od aktora spokoju. Raczej niepokoju, wibrowania i szaleństwa w oczach. Przy porannej bułce zaczyna pan trawić monolog i wspinać się na Mont Blanc, a wieczorem jest pan wyżętą szmatą."

Rozumiem tę postawę, nawet jeśli znajduję się po przeciwnej stronie. Zawód aktora wymaga sprawności i odporności psychicznej, i to, co Kondrat opisuje, było powodem mojego lęku przed szkołą aktorską. Tymczasem przeżyłam pięć "spokojnych" lat, i nie mogę się doczekać, aby je zostawić za sobą. Będę musiała wynaleźć własną receptę, żeby nie dać się zdławić, ale wierzę, że bycie przy/w sobie, i bycie aktorką nie muszą być przeciwieństwami. Kondrat był aktorem znakomitym, ale jego decyzja o rezygnacji, o zmianie życia ze względu na psychiczne koszty zawodu jest w moich oczach godna najwyższego szacunku. Myślę, mam nadzieję, że będę mogła czerpać też z tego doświadczenia.

Link do artykułu: http://wyborcza.pl/1,115412,9783905,Kondrat__Milosc_musi_byc_pokrecona.html?as=1&startsz=x#ixzz1RQfkf6Ss


... jesli ktoś dobrnął aż tu, to całuję i pozdrawiam - Rita :-)