poniedziałek, 25 lipca 2011

Re: feminizm, czyli Rita rozważa.

Kiedy otwarcie staje się zamknięciem? Kiedy krytyczne myślenie przemienia się w wiarę? Jaka jest anatomia buntu przeciw systemowi, który przekształca się w kolejny system?

Od dłuższej chwili rozważam rolę feminizmu w moim rozwoju, i dochodzę do nadzwyczaj interesujących wniosków. Ale po kolei.

Fakt 1: feminizm daje głos.

Post niżej wspominałam tzw. moment feministyczny - epifanijny paradigm shift, który sprawia, że widzisz coś uprzednio przezroczyste. Sama nazywam to założeniem okularów, choć równie dobrze można by mówić o zdjęciu okularów, tyle, że różowych. W każdym razie.

Fakt 2: wrażliwiec jestem, i już.

Nie wchodząc w medykalizację (Highly Sensitive Persons, nadwrażliwość), nadmiar romantyzmu (re: temperament artystyczny) czy nawet spirytualne rozważania (dusza, wyczuwanie innych), Istnieje Wrażliwość, co jest relewantne re: Rita. Wrażliwość objawia się relatywnie mocnym odczuwaniem czegokolwiek, co ma znaczenie w przypadku a) rozrywek rodzinnych, b) rozrywek społecznych. Tak się składa, że i moja rodzina, i moje, tzn. naówczas polskie społeczeństwo były głęboko patriarchalne. Trudno było nie oberwać rykoszetem. Stąd konieczność - zabrania - głosu: bo był on uprzednio odebrany.

Fakt/hipoteza 3: polskość religijno-polityczna?

Nawet nie wiem, czy to jest kwestia narodowości czy wychowania, ale choć odrzuciłam katolicyzm, mój sposób postępowania jest związany z religijnością. Wiąże się to pośrednio z artystowaniem - czucie, wiara itepe - ale również z wyuczonym wzorcem postępowania, który dzielił postawy i czyny na dobre i złe, czy - bardziej w dyskursie politycznym - słuszne i niesłuszne. Idąc w politykę, nachodzi na to podział my - oni (kto ma rację - my mamy rację, i "na moje niebo wlata").

Fakt 4: pułapka wiary.

Tak się składa, że odkrywszy feminizm - źródło wiedzy o moim plemieniu, osobach Takich Jak Ja, które podobnie postrzegają świat i zmagają się z analogicznymi problemami - mój zachwyt był wprost proporcjonalny do poziomu stłamszenia szarą rzeczywistością. Innymi słowy, nie tylko przyjęłam krytyczny stosunek do społeczeństwa i jego realiów, na podstawie aparatu pojęciowego feminizmu; ja po prostu w feminizm uwierzyłam. Z - raczej dla mnie charakterystycznym - zapałem neofitki zaczęłam nie tylko odkrywać podobieństwa oraz możliwości intelektualne, które oferował mi ten wspaniały nurt, ale również dostosowywać się do nowych zasad.

Konkluzja 1:

Powyższe rozumowanie jest częściową samokrytyką. Przegapiłam moment, w którym feminizm zaczął mnie ograniczać. Co gorsza, przez dobrą chwilę przestałam szukać nowości myślowych. Z marazmu wyrwał mnie nieco kurs teorii queer, ale ogólnie pewne idee i zachowania znowu zaliczyłam do teorii 'niesłusznych'. Niesłuszność była bezrefleksyjna, i - podobnie jak wcześniej narzucony mi system wartości - w końcu zaczęła uwierać.


Część druga: kto ukradł feminizm? struktury władzy


Czytałam sobie ostatnio taką książeczkę pt. Who stole feminism: how women have betrayed women. Autorką jest Christina Hoff-Sommers; rzecz dzieje się w Ameryce. Do polskich realiów odnosi się raczej słabo, ale do moich trochę tak.

Książka traktuje o feminizmie płciowym/genderowym, który zwraca kobiety i mężczyzn przeciwko sobie, zamiast wspierać feminizm humanistyczny, którego celem jest równość. Dużo się mówi o terrorze na uniwersytetach, gdzie nie można wyrazić jakkolwiek niesłusznych poglądów, o konferencjach zamienionych w towarzystwa wzajemnej adoracji, o intelektualnych miernotach, które robią karierę głosząc poglądy 'słuszne' oraz nadużywaniu statystyk, żeby udowodnić słuszność poglądów. W tle występują granty opiewające na ogromne pieniądze, zaszczucie osób niesłusznych oraz brak dyskusji i wolności słowa. No i jeszcze zajęcia akademickie o bardzo wątpliwej wartości intelektualnej, wchodzące raczej na terytorium terapii i grupy wsparcia.

Niektóre tematy poruszone przez autorkę są dla mnie niewyobrażalne (co wkrótce zademonstruję przykładem). Nie do końca zgadzam się też z jej oceną feminizmu gender, który uważam za ciekawe poszerzenie rozważań na temat płci i roli społecznej, choćby. Ale sądzę, że dwa wątki są ważne: feminizm władzy, i feminizm ofiary.

Feminizm władzy czy może raczej: mocy (power feminism) w najprostszym rozumieniu dotyczy pewnego rodzaju pozytywności - kreujemy nowe wzorce kobiecości, która nie boi się władzy, niezależności, sterowania własnym losem, odpowiedzialności i kariery. Pokazujemy małym dziewczynkom, że mogą być prezydentkami i sprawować władzę, a nie tylko spektrum modelka - nauczycielka, czyli ładna/mądra, wygląda (dla innych)/zajmuje się innymi.

Jak łatwo się domyśleć, feminizm mocy jest reakcją na feminizm ofiary. W którymś momencie zaistniała myśl, że potrzebne jest nie tylko zwracanie uwagi na kobiety, które są źle traktowane ze względu na płeć, ale również eksponowanie wzorców społecznych, które są przejawem - i przykładem dla - zmiany. Jak na razie ślicznie, prawda? Bo truizm kobieta-ofiara, powielany przez słusznie oburzone feministki, mógłby zainspirować poczucie bezradności (nie każda z nas reaguje słusznym gniewem), a tego przecież nie chcemy. No.


To może teraz do przykładów.


Przykład 1: Polska - I Kongres Kobiet

Oto obiecana ilustracja dla różnicy Polska/USA. Pierwszy Kongres, z którego skądinąd napisałam entuzjastyczne sprawozdanie (było i krytyczne, ale go w końcu nie opublikowałam), był ostro krytykowany za nadmiar feminizmu mocy. Bo chociaż mówiło się o ofiarach i wykluczonych, choć wstęp był darmowy, trudno powiedzieć, żeby ofiary były reprezentowane na Sali Kongresowej. Sam fakt, że Henryka Bochniarz była organizatorką, wywoływał wątpliwości. Przed Kongresem Bochniarz nie rzucała się w oczy jako feministka; była raczej Kobietą, która zrobiła Karierę (= wzór mocy). Podział obowiązków wśród pomysłodawczyń (H. Bochniarz, M. Środa) wydawał się jasny. Innymi słowy, nawet szlachetna i politycznie kompromisowa inicjatywa może wywoływać niesmak: przedsiębiorczyni, filozofka, dwie czy trzy pierwsze damy (nie pamiętam, czy Danuta Wałęsa się zjawiła, była zaproszona) debatują nad problemami Prostych Kobiet. U niektórych wywołało to zdecydowaną, i uzasadnioną, nieufność. Relacje władzy są trudne do zignorowania.



Przykład 2: USA - Who stole feminism


Powyżej ilustrowałam wykluczenie ofiar (które np. straciły na transformacji) na rzecz zachęcanych do przybycia na Kongres właścicielek firm, które uzyskały zaadresowaną do siebie ofertę (kobiety w Polsce mogą odnieść sukces) - obok słusznego hasła, że bieda w Polsce ma twarz kobiety. Niedoreprezentowany na Kongresie feminizm ofiary charakteryzuje się jednak pewnym paradoksem. To jedna rzecz - przyjąć do wiadomości istnienie ofiar, zorganizować pomoc. Kolejny etap to przepracowanie roli ofiary przez same zainteresowane. Tymczasem, gdy rola ofiary jest źródłem przywilejów, niektóre kobiety nie chcą z niej wyjść.

Ten paradoks jest znany zarówno terapeut(k)om, jak i osobom prowadzącym Domy Samotnej Matki. Idealnie, ofiara otrzymuje pomoc, ażeby potem stanąć na nogi i uzyskać samodzielność. Ale dla niektórych osób etap samodzielności jest trudny do osiągnięcia.

Who stole feminism pośrednio ilustruje paradoks ofiary. Świat, w którym wykładowczyni ogłasza, że pewna lista tematów nie będzie poruszana, czyli de facto stosuje cenzurę; świat, gdzie przestrzeń sali wykładowej nie jest przeznaczona do żywej dyskusji i wymiany myśli, ale jest nazwana "przestrzenią bezpieczną" (dla kobiet, wykładowczyni patrzy podejrzliwie na mężczyzn, urodzonych agresorów); świat, w którym empatia białych, zamożnych kobiet pozwala im sprawować władzę, bo nikomu nie wolno atakować pokrzywdzonej - oto obrazek, który Hoff-Sommers przedstawia naszym przerażonym oczom. W jaki sposób przejść od ustawienia niedopuszczalności zachowań seksistowskich, dajmy na to, do autentycznego kneblowania wymiany myśli? Kiedy otwarte mówienie o własnych doświadczeniach przeradza się w wymuszanie zwierzeń, reinterpretowanie emocji według "właściwego" klucza i ogólne pranie mózgu? Oto paradoks ofiary, zmieszany z paradoksem władzy. Absolute power corrupts absolutely.

Co gorsza, powyższa ksiażka nie jest dowodem na to, że feministki nie mają w Stanach już nic do zrobienia. Mają. Tyle tylko, że każdą nośną myśl społeczną, która osiągnie pewną masę krytyczną, da się przerobić na biznes. To są etapy - najpierw feminizm underground, czyli wysoce niepopularnym (Polska, ostatnie dwadzieścia lat); potem, feminizm out and proud (Stany, ostatnie - chyba też ze dwadzieścia). Gdzieś dalej zaczyna się równia pochyła - i na sprawie pokrzywdzonych i biednych ktoś czesze grubą kasę. Co gorsza, osobom tym towarzyszy spełnienie zawodowe i pełne poczucie misji.


"Tu mnie boli, to mi się należy" - mechanizm ofiary w nieskończoność

Jest pojęcie, ukute przez Carolyne Myss, autorkę książki Anatomia duszy - woundology, "ranologia". Jako inspirację podaje ona swoją znajomą, która od wielu lat przynależy do grupy wsparcia osób molestowanych seksualnie przez krewnych. Znajoma, podczas dwuminutowej rozmowy poinformowała dwóch nowopoznanych mężczyzn o swoim problemie, spytana zaś o powód zareagowała agresywnie, domagając się wsparcia. Ustawiła swoje życie nie tak, aby wyleczyć swoją 'ranę', ale by czerpać z niej korzyści.

Tu nota, że nie próbuję oceniać prędkości, z jaką ludzie doznają psychicznego uleczenia. Chodzi raczej o ciągłe podtrzymywanie bólu, żeby domagać się przywilejów i wykorzystywać poczucie winy. Osoby, które 'przepracowują' coś psychicznie, często mówią głośno o swoich problemach; to pomaga poradzić sobie ze wstydem, otrzymać afirmację rozmówców. Częste są obronne reakcje, jeśli poruszane są drażliwe tematy. Czasem jednak nie przechodzi się na następny poziom, bo wygodniej jest manipulować innymi. Stąd białe, uprzywilejowane Amerykanki, które zakrzykują innych nawijką o symbolicznym gwałcie, co mogę absolutnie wspierać w konkretnych przypadkach (nie neguję istnienia), natomiast jako zjawisko, tzn. osoby manipulujące bliską mi ideą, jest to raczej ciężko strawne.



Konkluzja 2, osobista - po co to wszystko.


Różne są motywacje, które prowokują do myśli i działalności feministycznej. Tak jak pisałam poniżej, dla wielu z nas patriarchat jest osobistym doświadczeniem, które trudno np. traktować w kategoriach racjonalnej debaty. Trauma bardzo często wiąże się z bezradnością, i daje nam impuls, żeby coś zmienić. Tak było i ze mną. Gdzieś po drodze jednak, założyłam sobie knebel. Bojąc się uwewnętrznionego seksizmu, znowu przestałam poddawać idee krytycznej ewaluacji.

Strategia słuszne - niesłuszne była mi podpórką, kulami osoby niezdolnej stać o własnych siłach. Co jednak zrobić, gdy stała się kulą u nogi? Gdy mój feminizm stracił świeżość myśli, i co gorsza, powstrzymywał mnie od zmiany?

Nie chodzi nawet o to, że mnie już na Feminotece nie publikują, i że straciłam świeżą buźkę debiutantki. Rozpoznałam wewnętrzną autocenzurę. Na własną trudniej się zbuntować, niż na cudzą.


Podsumowując, mam dość bycia ofiarą. Empatia wobec ofiar nie znaczy, że muszę być jedną z nich do końca życia. Jestem świadoma problemów rynku pracy, praw reprodukcyjnych, etc. Moje poglądy nie wzięły się z powietrza, i teraz wpuszczam doń trochę powietrza. Wiem, co robię i mówię. Wiem, dlaczego.

Moje zaangażowanie w feminizm może się zmniejszyć lub zwiększyć, ale chcę się zajmować teatrem. Kreując postać, chcę rozważać, czy jest stereotypowa - dzięki feminizmowi mam ku temu aparat pojęciowy. Nie chcę natomiast rozważać, czy jest "słuszna". Nie chcę i nie mogę zakładać ideologii, zanim powstanie fabuła. Ocena, krytyka, interpretacja - one wszystkie muszą pokornie ustawić się w kolejce za Twórczością.


Jestem sobą. Chcę tworzyć. Bez lęku, bez poczucia winy.

2 komentarze:

  1. Wydaje mi się, że przechodzę tę samą ewolucję. Najpierw -- świadome zrozumienie idei feminizmu; dla mnie początkiem była lektura "Świata bez Kobiet" Agnieszki Graff, a potem poszło już lawinowo. Potem... odkrycie, że ciągle funkcjonuje wewnętrzny cenzor -- "nie możesz tego zrobić/powiedzieć/napisać, bo CO LUDZIE POWIEDZĄ". Moje ostatnie notki biorą się z ciągłej walki z wewnętrznym cenzorem.

    Mój pierwszy blog o depresji, o którym wspomniałem jakiś czas temu na Miłości po 30, był właśnie takim woundology i do tej pory mi za to wstyd. :$

    To pisałem ja, Jarząbek Wiec... chciałem powiedzieć, Navaira.

    OdpowiedzUsuń
  2. No proszę, ja też zaczynałam od czytania Agnieszki :) podążałam wiernie od "Świata...." poprzez "Rykoszetem...", ale do całej "Magmy" nie miałam już siły, jak i do polskiego społeczeństwa ogólnie.

    Rzecz w tym, że trza sobie trochę odpuścić. Nie, że jesteśmy nieomylni, ale że jesteśmy 'ci dobrzy'. Nie chcemy być seksistami, nie chcemy krzywdzić - ale też nie chcemy być owieczkami i barankami dyskursu, ani feministycznego, ani żadnego innego. Zamienić się w religijne/ych feministki/ów = zamienił stryjek siekierkę na kijek. Dla przykładu, ja teraz próbuję pogodzić perspektywę feministyczną na, choćby, wszechobecność roznegliżowanych kobiet, z zanegowaniem perspektywy 'media effects', czyli, że media nas łyżeczką karmią, do mózgu treść strawioną wkładają. Wolę zniuansowaną debatę "meanings of media", gdy rozmawiamy o aktywnym uczestnictwie 'czytelników' (nie: odbiorców) w nie - przekazywaniu, ale czytaniu zawartości mediów. (Oczywiście, jeszcze można mówić o dominacji konkretnego paradygmatu, bo jest ograniczona ilość interpretacji hip-hopowego teledysku pt. "Bitches, spread your legs"). No ale. Sojusz feminizmu z purytanizmem nieszczególnie mi leży. I tak dalej.

    Anyhow, bloga twego nie widziałam, ale popełniłam też trochę młodocianych wyczynów; tak jak napisałam, jest różnica między 'woundology' a szczerością - tkwi w mozolnym przepracowywaniu tematów tak, aby dochapać się, z wysiłkiem, nowej perspektywy. Każda/y z nas czasem coś emocjonalnie majsterkuje. ;) (o nie! gwinty odpadają!!!) (I ty możesz być Adamem Słodowym swojej psychiki!!) --> you get what I mean :D

    Także no ;) let's keep fighting the good fight!!!! Tzn. tego, myślmy. Może coś wymyślimy ;) (I ty możesz być myśliwym! ok, nie wiem, co mam dzisiaj na slogany.... :)

    OdpowiedzUsuń