wtorek, 15 grudnia 2009

nocne pisanie (prolog do sesji?)

Noc. Praca. Trans wywolany polowaniem na informacje. Ogólny adrenalinowy haj (dzis fryzjerka zaprezetowala mi moj pierwszy swiadomy siwy wlos). Glod, bo uparcie nie jem po 18tej. I goraczkowe myslenie.

Juz dawno zauwazylam, ze perspektywa traumy, depresji i terapii, choc daje mi niesamowity wglad w ludzkie emocje i ciekawe spojrzenie na tworczosc, potrafi tez ograniczac. Wlasnie sie zastanawiam, czy nie wpadlam w taka pulapke. Pisze prace na fakultet "Powiesciowe gry plciowe" - rozwazam "Absolutna amnezje" Filipiak i "Utwor o Matce i Ojczyznie" Keff jako swoiste prace terapeutyczne, przepracowujace traumy. Ciekawie sie porownuje takie ksiazki z np. "Dziewczynka w czerwonym plaszczyku" Romy Ligockiej... A pulapka? Otoz mimowolnie patrze na istniejace w swiatach przedstawionych ksiazek relacje miedzyludzkie w kontekscie mojego zalozenia 'zdrowej' relacji, ktora tak rzadko wystepuje w zyciu codziennym. Czytam i widze to bolesne poszukiwanie nietoksycznych zwiazkow, nakladajaca sie biografie tworczyn, ten oczywisty (czy nie nazbyt?) klucz interpretacji. I nie wiem, moze widze cos, czego tam nie ma, co tworzy nakladajaca sie moja biografia?

Coz, jezeli tak, pisze cos, co nie wszyscy moga napisac. Tzn. jeszcze nie pisze. Przygotowuje sie do prowadzenia zajec na temat. Łatwiej jednak pracować z mysla o innych. Czy to altruizm, czy egoizm? Radosc z tego, ze poswieca mi uwage? Etam, zdrowy egoizm: oferuje wszak prace i wiedze, dzieki ktorej moja potrzeba zostanie zaspokojona. Uslugi, najpotezniejszy sektor gospodarki. I relacji miedzyludzkich - wszak tyle ich opiera sie na formach wymiennych... . Ide spac, chce juz wygasic te dzika adrenaline, zanurzyc sie w bezpiecznym lozku; dalsza praca skonczylaby sie bolem brzucha; uciekam w bezpieczenstwo i ... 'zdrowie'. Towarzyszy mi Renate Jett, wyspiewujac w ciemnosciach nieobejrzana (A)pollonie Warlikowskiego... .

środa, 2 grudnia 2009

naruszenie decorum

jest coś niewłaściwego w czytaniu strony Krytyki Politycznej z towarzyszeniem muzyki Możdżera.

środa, 21 października 2009

i prawie po

Pracuję nad użalaczem - przeprogramowanie! Dziś był dzień bardziej dla mnie - posprzątałam, ugotowałam, zjadłam, obejrzałam motywacyjny film. Ile taki spokojniejszy moment może dać, prawda? A jutro - też dla siebie - jadę do Łodzi. Na rozmowę kwalifikacyjną. Bo czemu nie :) Camerimage wzywa! To jest ten rok... :) Plus, zawsze mi dobrze robią podróże, przewietrzenie głowy. I miło się do domu wraca, też.

We wtorek występ. Nad nim też pracuję. I spodziewam się naprawdę dobrych efektów.

Idę dziś wcześnie spać (pociąg o 5 rano!!! :) Miłego wieczoru życzę - sobie i prawdopodobnie nieistniejącej-lecz-zakładanej publiczności czytającej... (hm. Taki Eco zakłada czytelnika idealnego, a ja - nawet pisząc - publiczność idealną. I co to mówi, hm? :)

poniedziałek, 19 października 2009

użalacz

Włączył mi się użalacz. Jestem zła na siebie. Co robić, co robić?

Z jakiejś przyczyny mam problem z występami publicznymi. Zatyka mnie trema, drżą ręce, mam pustkę w głowie, to, co zawsze przychodziło łatwo, teraz sprawia mi trudność. I włącza mi się złość - wściekłość! - którą kieruję na siebie. A przecież jeśli coś się dzieje, to są powody. Takie rzeczy nie biorą się z powietrza.

Czuję ból w sztywnych rękach, jakbym miała popis w szkole muzycznej - jedyny rodzaj występów, których nie lubiłam, nie byłam w nich dobra. Czy nie jestem dobra w prelekcjach do filmów? Zależy od filmów. Może muszę zacząć zapisywać to, co mówię. Nie podoba mi się to, bo nigdy nie było takiej potrzeby. :(

Napięcie osiadło w ciele. Czy martwię się o nadchodzący proces alimentacyjny? czuję się niekompetentna/ brak mi wiary w siebie? nie wiem, jest niepokój i użalacz. Mam ochotę przestać występować całkowicie, dać sobie spokój, ale tego właśnie nie zrobię. Występy to jedna z największych znanych mi radości i nie oddam jej tak po prostu.

sobota, 17 października 2009

Między młotem a kowadłem

Po czym poznać, że jest się trans?

Nie śmiej się, to poważne pytanie, na które - po zastanowieniu - nie znajduję odpowiedzi. Czy moje prywatne 'trans' już się kwalifikuje pod jakiś -izm czy nie?

Zawrócę na chwilę i wyjaśnię korzenie mojego pytania.

Czasem czuję się mężczyzną. Trudno to jednoznacznie wyjaśnić. Z jednej strony, żyję w społeczeństwie, gdzie role płciowe są określone w sposób binarny (jeśli coś nie jest kobiece, jest męskie i odwrotnie): czuję zatem sprzeciw, gdy zachowuję się w sposób 'męski' ("to nie spodoba się otoczeniu"); sprzeciw ten jest represją, wewnętrznym strażnikiem. Niestety, czuję też sprzeciw, gdy zachowuję się w sposób pejoratywnie kobiecy (np. jestem nieasertywna, nieśmiała, skulona i stłumiona). To, tak się składa, nie podoba się mnie samej, sprzeciw zatem byłby buntem mego "prawdziwego" "ja". Zakładając, oczywiście, istnienie 'ja', bo że spójna tożsamość jest nadal w budowie, ten post wyraźnie pokazuje.

Z drugiej strony, obcuję z literaturą i kulturą o tematyce genderowej. Gdy nie opisuje ona społecznych reperkusji dowolnie definiowanej Inności, można ją podsumować hasłem "wszystko jest możliwe". Welcome to gender buffet - all you can eat.

Sprawdziłam definicje na wikipedii. Transwestytyzm o typie podwójnej roli (tu wpisuje się moja fascynacja drag king); transwestytyzm fetyszystyczny (niekoniecznie), transseksualizm (i tu znów wahanie...). Pomijając już nawet specyficzne erotyczne smaki, temat jest niejasny. Niejasność zaś, z kolei, nie jest prosta.

Zdaję sobie sprawę, że chęć opowiedzenia się po jednej stronie barykady jest właśnie efektem tej społecznej binarności, wszczepionej mi od najmłodszych lat. Płeć w społeczeństwie definiowana jest przez performatywność (np. ubieranie się jak kobieta) i pożądanie (koniecznie płci przeciwnej). Stąd lesbijka w zbiorowym umyśle jest mężczyzną (pragnie kobiet) i odwrotnie. Transwestytyzm o typie podwójnej roli zaspokaja też emocjonalne potrzeby ludzi - akt 'stawania się' płcią 'przeciwną' pozwala na typy zachowań, na które trudno sobie pozwolić w 'codziennej skórze'. Uwalnia. Daje nowy kontekst. Pozwala doświadczyć inności.

Co z tego wynika? Przypomina się opowieść Foucalta o Herkulinie, hermafrodycie. W idealnym społeczeństwie utopii (gdzie nie byłoby stereotypów, choć nie wiem, co zamiast nich ułatwiałoby ogarnianie rzeczywistości) Herkulina mogłaby żyć dokładnie taka, jaka była. Być może i ci, którzy w naszym społeczeństwie zmieniają płeć, nie czuliby tej palącej inności, niewygody niewłaściwego ciała. Mogliby akceptować to, kim są. Być może istnieją 'esencje' kobiecości i męskości, ale może to też być stadnym praniem mózgu. Cokolwiek jest 'prawdą' i racją dla każdego i każdej z nas, doświadczenie inności jest czymś, co polecam. Warto poszerzać perspektywę.

poniedziałek, 5 października 2009

wizyta starych znajomych

drżączka gorączka rządzi moim ciałem. Niedoskonałe. Niedoskonałe. Wciąż niedoskonałe!

Znacie to uczucie?
Są dni, gdy zanika we mnie pewność siebie, a zwłaszcza myśl, że wiem, co robię. Plany na przyszłość chwieją się niebezpiecznie, lęk przebiega zimną dłonią po karku. Trzęsę się wtedy, dotknięta.

Dziwny to stan. Dzięki niemu doceniam ulgę i spokój, które spływają, gdy tylko stawię lękowi czoło. Dzięki niemu łatwiej mi bronić swoich wizji, bo sama zwątpiłam w nie i uwierzyłam wiele razy, i dobrze znam wszystkie czynniki i argumenty. Pozwala mi docenić, jak bardzo chcę.


Mimo to - nie lubię się bać. Kto lubi? Taki przyszłościowy lęk o swój los nigdy nie jest miłym gościem. Jest pełnia księżyca, a ty też starasz się wierzyć w nowy dzień. Nawet w te noce, gdy wszystko wygląda groźnie, niejasno i niepewnie. Dionizyjsko. Chaos i ład, splecione w uścisku wokół pęknięcia nierzeczywistej ponowoczesności.

wtorek, 15 września 2009

Czasem zdarzają się dni, których sens wyjaśnia się o wiele później. Dzisiaj jest jeden z takich dni.

Zdaję się na instynkt, bo nie mam wyboru. Ci, którzy chcą kontrolować wszystko, mają tylko namiastkę życia. Przyjmuję sytuację taką, jaką jest. Płaczę, gotuję, śpiewam, śpię; staram się – słuchając siebie – sobie zaufać. Zaufać, że to ma sens.

Że prędzej czy później zrozumiem :) .

wtorek, 8 września 2009

porządki

Wakacje, wakacje, trochę wolnego czasu na oliwienie maszyn. Brzmi dziwnie, prawda? to moja mała metafora. Mam na myśli wszystkie czynności, które ułatwią mi życie później. Choćby sprzątanie w moim lubelskim pokoju, który od czasu mojego wyjazdu spełniał rolę mauzoleum klasy maturalnej. Przy okazji przeprowadzki przeczesałam też swój poznański dobytek. Niestety, jestem typem zbieraczki; od czasu do czasu konieczna staje się konkretna akcja "Wyrzucanie".

Być może zabrzmi to szorstko, ale analogiczne działanie odnosi się do ludzi. Uświadomiłam sobie ostatnio, że szereg moich znajomości funkcjonuje tylko dlatego, że ja się o to staram. Dzwonię, piszę, zapraszam, przypominam, wykonuję gesty. I chyba najwyższy czas pozwolić na naturalną selekcję. Pozwolić im odejść. Odciąć się.

Jest to dla mnie przykre. Przyjaźnie, kontakty z innymi ludźmi, dają mi bardzo dużo. Cenię sobie więzi z przeszłości, wspólne wspomnienia. Ponadto potrzebuję towarzystwa, rozmowy, czasem rozproszenia, czegoś, co odciągnie mnie od ponurych nieraz myśli. Potrzebuję stymulacji intelektualnej. Interakcji. Inspiracji.

Pytanie brzmi - jakim kosztem. Być może łatwiej mi dawać niż brać. Być może to kwestia samooceny. Być może znajomi z Lublina nie rozumieją, jak to jest - wyjechać, a ci z Poznania - jak to jest być daleko od domu. Być może istnieje szereg czynników, które doprowadzają mnie do takich sytuacji; zapewne działa jakiś przyjmowany przeze mnie wzorzec zachowania, w związku z którym biegam za ludźmi, dzwonię do nich, potrzebuję ich, podczas gdy ja im nie jestem do szczęścia potrzebna.

Niezależnie od czynników i przyczyn, muszę przyjąć sytuację taką, jaka jest. Są osoby, które doceniają moje towarzystwo, które stać na zaangażowanie; dają tyle, ile biorą. Och, nie mierzę tego; jak można wymierzyć przyjaźń? Czasem ktoś potrzebuje, a ty dajesz; czasem odwrotnie. Zaczynam wymierzać, gdy stan nierównowagi na moją niekorzyść staje się regułą. Trochę przykre.

Sprzątam. Robię miejsce na Nowe.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Przypowieść

Pociąg. Przysypiam. Obok mnie małżeństwo z dwoma córkami. Starsza ma może pięć lat. Ciągnie ojca za rękaw i krzyczy:
- Tato, tato, patrz!
Ojciec, lekko znudzony, wygląda przez szybę - nic nie przyciąga uwagi; pola, budynki.
- Na co mam patrzeć?
- Tato, patrz! P o l s k a !

piątek, 19 czerwca 2009

Monari

Monari - dokument Łukasza Augustyniaka i Kaspra Piaseckiego, moich starszych kolegów z filmoznawstwa. Afryka. Kilka/kilkanaście osób na izbę. Seropozytywne, głodne dzieci. Przepiękne obrazy, łamana angielszczyzna, nieufne oczy. Uśmiechy, wielki (larger than life) David Monari, który działa, działa, działa, odwiedza wszystkie domy, poznaje ich po imieniu. Ich, tych ludzi, w których imieniu mówi w tym filmie. Którym załatwia lekarstwa, mikropożyczki, od których kupuje owoce, którym rozdaje mąkę. Z którymi rozmawia, tłumacząc cierpliwie, że dziecko musi iść do szkoły, że żeby mieć dziecko, trzeba móc je utrzymać.
Trudno mi było myśleć o wartości artystycznej filmu - nie umiem jej mierzyć. To dokument. Przenosi mnie w tamto - tamto miejsce, realia, dźwięk mowy, kolor ziemi. Patrzę w oczy tamtej rzeczywistości i umykam tej filmoznawczej klątwie, która nieraz każe analizować kolejne kadry. Z niesmakiem i smutkiem myślę o wszystkich drobnych luksusach mojego codziennego życia.
Nie tędy droga. Nie chcę wpadać w pułapkę poczucia winy. Nie dam paru złotych na dowolną, podetkniętą pod mój nos puszkę, żeby uspokoić sumienie. Chcę czuć to ostrze, chcę wiedzieć, że ono jest. Że ci ludzie istnieją. Przyjdzie moment, kiedy będę mogła im coś dać.

wtorek, 9 czerwca 2009

Kryzysowa narzeczona plus

Kryzys ekonomiczny. Kryzys polityczny. Kryzys wartości. Kryzys społeczny. Brać wybierać.

Wszyscy mają kryzys – mam i ja. Moje ciało uznało, że łez przepływa za mało. Kryzys emocjonalny? Załamanie nerwowe? Każdy pomysł jest dobry. Po tygodniu popłakiwania i dniu kilkugodzinnego płaczu z przerwami na oddech i wysmarkanie – po wykończonym leżeniu w łóżku, zbyt wcześnie by zasnąć – siedzę, nadal w łóżku, z laptopem i wybitnie łzawym filmem, odgryzając przypaloną czekoladę z długiej łyżki. Przerobiłam już telefony do grupy wsparcia, której część nie przyjdzie, bo mieszka za daleko (tak to jest, gdy studiujesz 500 km od domu) a druga część też nie przyjdzie, bo jest sesja. Ale przynajmniej współlokator szedł do sklepu i kupił mi czekoladę. Mam dobrze. A przynajmniej – lepiej. Nic tak nie oświeca, jak mała wycieczka na dno; czuję się jak wyciśnięta z wody szmata, i mam mniej więcej tyle energii. Życie jest piękne, dziś widzę to szczególnie. Szczególnie słabo, bo mi oczy zapuchły.




To było wczoraj. Pakiet plus, bo coś się zepsuło i nie chciało mi opublikować. Wyczerpana wybuchem, czuję się baardzo zależna. Przede wszystkim od moich emocji. Zawsze tak było, ale długo uciekałam przed tym faktem, zazdrościłam ludziom, którzy są mniej wrażliwi. Niestety. Nie ma opcji. Muszę polubić wodospady... :)

środa, 20 maja 2009

Refleksje z kilku ostatnich imprez Krytyki Politycznej

Obiecałam Żiżka i DocReview, a życie toczy się dalej; ma taki zwyczaj. Nie nadążam z opisem, bo żyję - a przynajmniej staram się jak najlepiej na tej próbie generalnej. W tej dziedzinie zycia, jak we wszystkich innych, chcę nadrabiać zaległości.
Na DocReview obejrzałam 1, (do)słownie jeden, film - "Wiek głupoty" Fanny Armstrong. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się wydaje, że moja reakcja na ten film obrazuje coś, o czym Żiżek mówił w zeszły czwartek na Szamarzewie. Choć ekologia wcale nie była głównym tematem jego rozważań.

"Wiek głupoty" to film, który wpisuje się w długą serię katastroficznych obrazów science fiction. "Czas Apokalipsy/zagłady/Marsjanie atakują"... znamy ten trend. Niemniej jednak słowo "fiction" - fantastyka naukowa - zawsze pozwalało na sympatyczny dystans. To, i popcorn w kinie. Można było się nie zastanawiać zbyt intensywnie, co jeśli jednak meteor, nie jesteśmy sami w Kosmosie, efekt cieplarniany. Dało się wyjść z kina i żyć własnym życiem. Tego luksusu ten film nie daje. Bo tym, co go różni od większości dzieł reprezentujących nurt, w który się wpisuje, jest realność. Wykorzystano w nim autentyczne, współczesne wiadomości, nagrania, newsy. To może przerażać. Mnie przeraziło.

Akcja rozgrywa się w roku 2055 (jeśli dobrze pomnę; w każdym razie za prawdopodobnego życia mojego pokolenia). Na świecie żyje jeden człowiek, zarządzający archiwum, umieszczonym - gdzieżby indziej - na Antarktydzie. Owo archiwum to swoista anty-Arka (jak i potop, efekt efektu); w jakiejś formalinie pływa para z każdego gatunku zwierząt. Oczywiście jest także sztuka, komputery, przekaz artystyczno-intelektualny; ostatni ślad po rasie, która - jeśli wierzyć filmowi - w przeciągu trzech lat ma szanse popełnić zbiorowe samobójstwo. Newsy są przetykane monologiem narratora i nagraniami z życia kilkorga bohaterów: m.in. afrykańskiej dziewczyny, która chce być lekarką i pomóc swojej wiosce, gdzie rządzi koncern Shell (Shell w ogóle jest głównym złym w tym filmie, zachodzi uproszczenie typu ropa naftowa -> logo Shell; nie wiem, jak bardzo słuszne - czy aż tak bardzo dominuje w przetwórstwie ropy, czy działa najmniej zgodnie z prawem, czy najbardziej zarobił na Iraku etc.). Są też dwaj mężczyźni - jeden przeżył Katrinę, drugi walczy o alternatywne źródła energii (jak u nas z Monarem - wszyscy są za, byle nie przy moim ogródku). Oprócz tego wykorzystano animacje, dane, prognozy: różne sposoby podania ciężkiej informacji w umiarkowanie lekkostrawny sposób.

Po filmie odbyła się dyskusja z udziałem przedstawiciela Zielonych 2004, Greenpeace oraz przedstawicielki Instytutu Filozofii. Nie byłam do końca - wyszłam, bo się spieszyłam, i bo byłam zbyt wściekła, żeby ich słuchać. Ich słowa - zjeżdżali film (andro- i eurocentryczny, nieprofesjonalny itd. itd.) wydawały mi się pustym pieprzeniem, czymś zupełnie bezskutecznym. Kolejna gadka, podczas której zginął kolejny gatunek.W swojej złości wdałam się w osobną dyskusję z organizatorami w holu kina, mówiąc im między innymi, że efektywność organizowania takiego spotkania i takich rozmów przypomina mi mniej więcej rzeźbienie w gównie (sztuka dla sztuki...). Nie będę przepraszała za swoje poruszenie (spytali co mi się tak nie podobało, więc otrzymali szczerą odpowiedź), ale jestem na poły rozbawiona i przerażona swoim zachowaniem.

Mijały dni, a sprawa nadal mnie męczyła. Czy naprawdę do końca swego (być może krótkiego w związku z przetrwaniem gatunku) życia mam nie wsiąść do samolotu? Czy naprawdę zobaczę zagładę? Czy to, co zobaczyłam, były tylko fakty czy również interpretacje? (postmodernistyczny cynik we mnie: istnieją tylko interpretacje). Dobrą chwilę temu widziałam "Spotkania na krańcach świata" Herzoga i film ten także mnie poruszył, ale nie do takiego stopnia - o co chodziło?

Myślę, że wiem. "Wiek głupoty" miał ogromny ładunek emocjonalny. Powtarzał myśli wielu ludzi, zbierając je w jednym miejscu, gdzie układają się w przerażający obraz. Ponieważ antro- i eurocentryczność są jak powietrze, którym oddycham - dla mnie, Europejki, przezroczyste - moja perspektywa obcości dotyczy innych dziedzin - jako skróty myślowe tylko wzmacniały przekaz. W ogóle sporo było może nie stereotypów, ale skrótów myślowych, wszelkich "ogarniaczy", cliches. Silny apel do działania. Jak dalece cel uświęca środki...

Zazwyczaj interesuje mnie symboliczny plan świata - podświadomość, mity, archetypy, drugie i n-te dno. Ale podczas tamtej dyskusji rozmowa na ten temat wydała mi się bezsensu. Byłam przerażona, a lęk stał się (typowo) złością. Chciałam działać, krzyknąć "Powiedzcie mi tylko co, ale tak, żebym była pewna, a ja to zrobię!". A tu troje intelektualistów bredzi o braku perspektywy zwierząt. Nic dziwnego, że budzili moją agresję - wydawali się dalecy od wkrótce tragicznej rzeczywistości, dyskutując rzeczy nieważne, nieprzynoszące efektu w bezpośredniej walce. Albo tak się wydaje.

Ochłonęłam. Zamierzam dobrze wykorzystać czas do 2012... ujawniło się moje lewicowe dziedzictwo, pragnienie zmiany, jak również kompleks naukowca, który siedzi i opisuje świat, zamiast go kształtować. Właśnie tę myśl Marksa odwrócił Żiżek... powiedział, żebyśmy opisali świat, zamiast go zmieniać, bo nasze szanse na zmianę rzeczywistości (obrzydliwe "naturalne" jabłka, etyka kupiona jako dodatek do kawy) są minimalne. Mówił, że nikt u władzy nie chce, abyśmy myśleli; poruszył też problem wszechobecnego cynizmu. Słuchając, myślałam o tym, że czasem nie chcę wiedzieć i widzieć pewnych rzeczy. Są kobiety, które nie chcą widzieć dyskryminacji, ale sprawa sięga dalej. Wszyscy nie chcemy widzieć manipulacji w supermarketach. Wiem, że ktoś manipuluje moimi ulubionymi kolorami, smakami, zapachami, moją przyjemnością, seksualnością. Wiem, że ktoś mnie okłamuje. I nie mam mu tego za złe. A nawet się tym cieszę, pozwalam sobie się tym cieszyć i wolę nie wiedzieć. W końcu na jej/jego miejscu zrobiłabym tak samo, ktokolwiek to jest, wykonuje po prostu swoją pracę.

Kiedy zaczniesz o tym myśleć, świat się rozpada, rozłazi w szwach, ujawnia swą matrixowość, która jest dalece sprytniejsza niż ta filmowa, ponieważ ją wybieramy. Za każdym razem, gdy idę do supermarketu, potwierdzam swoją przynależność do systemu. Jaki mam wybór? zawsze się poddaję, z refleksją, że myślenie tylko pogorszy moje samopoczucie, a w konsekwencji spadnie moja skuteczność w realizowaniu zadań, planów, marzeń. Ale czy moje człowieczeństwo nawet dla mnie samej ogranicza się tylko i wyłącznie do skuteczności? I jaką mam alternatywę - studiować psychoanalizę i cytować Żiżka? Działać? Żyć sztuką dla sztuki? (Boże, jak zazdroszczę tym, którzy potrafią: ja jestem od urodzenia zaangażowana i nie umiem inaczej żyć). Skończyć studia między Judith Butler, Herzogiem, Sartrem, Naomi Klein....? Może ktoś jeszcze ma jakieś cudowne rozwiązania?

Starać się myśleć. W sumie intelektualnie to samo, co zalecają kultury Wschodu: praktykowanie świadomości. Duchowej, emocjonalnej, intelektualnej. Świadomość kluczem do niezależności... .

czwartek, 14 maja 2009

powiew literatury i dwie relacje w obliczu zmian

Ciekawy dzień. Czytam potrójne dzienniki Ingrid i Ingmara Bergmanów i ich córki, Marii. Ta lakoniczna, obserwatorska maniera jest zaraźliwa. Są to dzienniki z czasów choroby Ingrid (rak) - dzień po dniu trzy opisy sytuacji, często analogiczne, czasem komplementarne. Powtarzające się sformułowania: dobry dzień, nie boli (lub odwrotnie - Ingrid lub na temat Ingrid); sześć stron scenariusza "Mizantropa" (dzienna norma Ingmara); Maria analizuje związek rodziców i stara się wyznaczyć granice, nie dać przytłoczyć. Uderza szczerość pary i podobieństwo ich pisania (dwadzieścia trzy lata razem); Ingmar patrzy na siebie jak na przerośnięte dziecko - choroba Ingrid jest odwróceniem stałej sytuacji, zawsze to ona opiekowała się nim. Pouczające to wszystko, jak życie i jego wartość da się zredukować do zachowania rutyny ("dobra próba"), twarzy ("Nie płakałam/nie płakałem"), spokoju ducha czy ciała. Zjedzenie odrobiny jedzenia jako zwycięstwo. Tabletki na wszystko - spokój, ból, sen. Inny świat choroby, czy jesteś chorym, czy towarzyszącym turystą.

Temat na dziś: przyjaźń. Są dwie, nad którymi rozmyślam. W jednej pewien poziom otwarcia nie nastąpił "spontanicznie" i jest zastanowienie, czy podjąć ten krok. Phi, zastanowienie, wiadomo, że to nie ja się zastanawiam. Jestem jak psiak, którego nie chcą wziąć na spacer, i czuję się dość żałosna. Niemniej jednak wyznaczyłam granice, nic za wszelką cenę: poprawa. Brava, senoRita. Czekam. Druga przyjaźń to dokładnie odwrotny kierunek, bo druga strona tej przyjaźni chce więcej. Rozmowa o granicach już się odbyła, zgodziłam się na "tylko przyjaźń"; zrobiłam błąd: jestem za miła, a teraz sprawa się rozwija. Czuję się jak ścigane zwierzę; przelotny, platoniczny dotyk powoduje atak paniki. (właśnie zauważyłam nagromadzenie rymów i aliteracji w powyższym, chyba dawno się nie bawiłam funkcją poetycką). Innymi słowy, muszę przeprowadzić jedną z Tych Rozmów i zerwać kontakt (zrobienie tego przez link do bloga byłoby pozbawione klasy, prawda...? nic z tego - twarzą w twarz); ten rumieniec na mój widok, ta psia ufność, to wszystko jest nie dla mnie: dostaję szału. I zastanawiam się czy te relacje nie są swoim lustrzanym odbiciem. Muszę przyjrzeć się swoim uczuciom co do pierwszej ze spraw. Może nie powinnam czekać na decyzję, tylko salwować się ucieczką, te wszystkie psie metafory są niepokojące.

Uff. Jak zwykle, kiedy źle, gotuję. Idę przecedzić szpinak i przysmażyć sojowe mielone. Jutro Lublin, (dom?), kontakt z bazą. Planowałam wrzucić tu więcej ostatnich wrażeń intelektualno-artystycznych, ale otagowanie takiego zbiorczego wpisu byłoby kłopotliwe. O Żiżku i debacie Krytyki Politycznej na DocReview - następnym razem.

poniedziałek, 4 maja 2009

Odkrywszy zajebiozę pantomimy

W opisie gadu gadu mam "odkrywszy zajebiozę pantomimy" i to dokładnie się stało. Weekendowe warsztaty pantomimiczne w Toruniu, prowadzone przez Anię Balcerzak, stały się świetną okazją do odnowienia energii.

Czym jest pantomima? Niewtajemniczeni sądzą, że to udawanie, że się czegoś robi - zwykły teatr, tylko bez słów. Nic bardziej mylnego. Pantomima jest ideą. Jak w platońskiej jaskinii - czy raczej poza nią - mim stara się każdą czynność wykonać bardziej, intensywniej, przerysować. Nie chodzi nawet o "dokładniej" - należy przekazać widzowi daną czynność tak, by była bardziej "nasycona" samą sobą od faktycznej, realnej czynności. To ma być piękne - mim nawet chodzi w sposób nastawiony na przykucie uwagi! Przecież nie mówi się przy chodzeniu, można by chodzić normalnie, prawda? :)

Pantomima to odkrycie, że jeden zdecydowany ruch pod wpływem zwolnionego tempa może stać się wieloma małymi, nierównymi ruchami. I że praca nad każdym z tych małych ruchów osobno nadaje całości nową jakość. To teatr plastyczny, teatr formy, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach - oddech, koordynacja ciała - nawet wyluzowanie jest pozorne: mim uczy się, jak "wydawać się" wyluzowanym. Aktor na scenie siada, by wstać - mim rozluźnia się, by znów spiąć mięśnie i przez ten kontrast bardziej wyraźnie coś pokazać.

Jestem zadowolona z tego weekendu. Poznałam bardzo pozytywnych ludzi, przeżyłam kilka przygód, nauczyłam się robić falafel instant... :) Na zakoczenie podaję stronę teatru, który organizował warsztaty - http://batheater.bloog.pl/ - i polecam wszystkim zainteresowanym wyjazd do Torunia, by nacieszyć się miłym towarzystwem, a także poszerzyć świadomość ruchową o techniki pantomimiczne, taniec butoh, tańce voodoo czy moje ulubione ćwiczenia taneczno-koordynacyjne... :)

piątek, 24 kwietnia 2009

Teatrzyk filmoznawczy [irony mode on]

Postanowiłam podzielic się 'kwiatkami' z zajęc - byc może to będzie stała rubryka? Ach, scenariopisarstwo...

Teatrzyk filmoznawczy przedstawia:

Zajęcia "Dialog w scenariuszu"

Wykładowca: Polacy w ogóle nie umieją pisac dialogów.Wyjątki są rzadkie. Jak Wajda w niektórych filmach. Albo Pasikowski. Dialog filmowy jednakowoż pełni nieco inną funkcję niźli teatralny. Mniejszy akcent położony jest na słowo budujące akcję, choc oczywiscie także... słowo jest, także oczywiście, nośnikiem informacji... Ale słowo przede wszystkim buduje atmosferę...

Rita, sotto voce: Na przykład "Psy" - "kurwa, kurwa, kurwa".

W: ... stanowi element poetyki...

R: "... kurwa, kurwa, kurwa..."

W: ... i kształtuje wyraz artystyczny.

R: ... .

Kurtyna (falujących włosów opada wdzięczne na dumne, wysokie czoło Wykładowcy)

Byc może to dowcip dla wtajemniczonych, ale nie mogłam się powstrzymac. :)

wtorek, 21 kwietnia 2009

Jest inna droga?

Przyszłość. Widzę dwa wyjścia. Klasycznie - szukam trzeciego. Jak to ja, a może jak każdy - czy większość myślących ludzi.

Pierwsze: intelektualnie. Robię doktorat. Podpunkt a - w Poznaniu, b - za granicą. Ostatnio tyle osób mi mówi: bądź wykładowczynią... (och, oni - nie, one - mówią: wykładowcą :P ). Poznań - wrastanie, znajome ścieżki, może jakiś przystojny doktorant w okularach. Duchota. Za granicą? Język własny i obcy, obcy i własny, plączące się po głowie nierozdzielnie (bo już się zrastają...). Język naukowy, ten bełkot, zaprawdę wolałam was gdyście umieli tylko bee i gugu (czy jak ten cytat szedł, punkt dla tego, kto pozna). Ten ukochany nieraz abstrakcyjny bełkocik, przestrzeń między słowami, w której i bez której nie mogę żyć. Napisałabym parę książek, wykształciła paru studentów, miała parę romansów, i może poczucie bezpieczeństwa.

Wyjście drugie: szkoła aktorska. "Środowiska". Dewiacje, mutacje, alkoholizacje, trawa na każdym korytarzu (tak twierdzą poinformowane źródła). A więc: pokusy, uzależnienia, brak snu, niezdrowy tryb życia, ostry trening i - całkiem możliwe - poczucie porażki. To się w tych szkołach zdarza, niezależnie jak ciężko pracujesz czy jak jesteś dobra/y. Porażka to nieraz bardzo subiektywna rzecz, czasem ją widzisz tylko ty, czasem tylko profesor... Życie praktyczne, dotykalne, mocno fizyczne - wszystkie moje lęki w jednym. Balet, szermierka czy co tam mają - nie da się schować za książką, jest wysiłek, nadwyrężone mięśnie, ogólne przegięcie. Dużo fascynujących mężczyzn, żeby wciskać moje radosne guziczki (jakkolwiek to brzmi). Poszarpane związki z w/w fascynującymi, zupełnie nieodpowiednimi osobami (może kategoria mężczyźni jest za ciasna).

Czytając powyższe stwierdzam, że mam skłonność do widzenia najgorszego. Kto powiedział, że doktorantka się nie rozwija pozaintelektualnie? Że nie może chodzić na taniec, czy robić monodramu? A co do szkoły aktorskiej czy czegoś w podobie - wszak decyzja nie jest ostateczna - mam przeczucie, że coś takiego zrobię, bo się boję wielu rzeczy, które są de facto w życiu konieczne. W moim życiu. To będzie trudne... a może łatwiejsze niż myślę? Próbuję zastępować wzorce myślowe. Może będę szczęśliwa, wreszcie rozwój, wreszcie robienie cały dzień tego, co mnie kręci, wreszcie ludzie, którzy nie mrugną na emocjonalne napady, bo mają własne, bo ich to nie dziwi, wreszcie szerokie spojrzenie. Twórcze towarzystwo (choć to akurat jest osiągalne i poza szkołą). Boję się wielu rzeczy, a i nie chcę niczego tracić - życie intelektualne mnie pociąga. Ale ostatnio sprecyzowałam priorytety. Wiedza - z bólem, a jednak - poza podium. Niezależność (własny teatr? firma? kino autorskie?), twórczość i rozwój duchowy. Wahałam się, ale tak jest. jak prawdziwa romantyczka, sterem, żeglarzem, okrętem.


Być może trzecia droga jest wypadkową dwóch. A może czeka gdzieś indziej. Wiem tylko, że chcę się rozwijać i tworzyć, mieć kasę z tego, co lubię, stać na własnych nogach. I spokój w głowie, tego też chcę. I równouprawnienia. :-) Bo i tak wspominam feministyczne wątki dzisiaj. :-)


Więc przemiana pytania: gdzie jest moja droga? Na szczęście jestem na magisterskich. Mam czas i plan jak ją znaleźć. Wyrównaj z obu stron

niedziela, 19 kwietnia 2009

Z odkryc - w sumie nienowych:

1. Najważniejszą rzeczą w życiu jest niezależnośc.
2. Gdyby ci się wydawało coś innego, patrz pkt. 1.

wtorek, 14 kwietnia 2009

I znów te momenty, kiedy nie wiem, co napiszę, dopóki nie napiszę. Dziś jest dzień czytania. Wchłaniania. Dzień gąbki, kiedy muszę zapchać puste przestrzenie. Kilkadziesiąt felietonów ze strony Krytyki Politycznej i trochę anglojęzycznej fanfiction. Więcej, więcej, potrzeba. Czytam jak szalona, odkąd wróciłam z domu, czytam w godzinach szesnasta dwudziesta trzecia, czytam, choć miałam oglądać Solaris Tarkowskiego, ale nie zdobyłam Solaris, więc nie mam wielkich szans przygotować się na zajęcia. Czytam uparcie, czytam, czytam, czytam. Poleca ktoś coś do czytania? Może wejdę na 'Stuff white people like', tego jeszcze nie przetrawiłam. Choć dziś i Kinga Dunin i Kazimiera Szczuka i pseudonimy miłych-w-większości-kobiet piszących w-większości-gejowską pornografię. A może wejdę na nieszuflada.pl, poczytać mądrości Jacka Dehnela - wrzucę jakieś teksty na wieczne poniżenie. Oto wielka tajemnica wiary - wierzymy w jeden typ literatury, wyznajemy jego panowanie itd. (i czy to nie staropolska inwidia mną powoduje? krytyka akceptowalna jedynie, gdy zręczna). Wróciłam z domu, czuję się dwa blogi do tyłu, jak za dawnych lat, gdy pisałam smutniej i podpisywałam się 'raienn'. Może i to jest post z misją. Bo udowadnia, że to, co się dzieje w moim domu, wpływa na mnie tak silnie - o wiele silniej, niż bym chciała. Czytam, czytam bezgłośnie i nieprzerwanie, odpływa prysznic, kolacja, śniadanie. Zaraz pójdę sobie zrobić herbaty. I poszukam fragmentów Solaris na googlevideo. Wiosna. Dobrze, że chociaż wiosna.

o manipulacji słów kilka

I wtedy byłam na niego zła. Widziałam, że cię manipuluje. Że do twoich zmartwień dokłada swoje, obciąża cię sobą. - gestykulowała żywo. - Nie zrozum mnie źle, to fajny facet, i wiem, że jest twoim przyjacielem, ale on tak bardzo chce... być z kimś blisko... że uzależnia ludzi od siebie. Ze mną też tego próbował.

Mówi to wszystko, a ja myślę uporczywie, i nie pamiętam, ta niepamięć mnie przeraża. Pamiętam trudny czas mojego życia, długie telefony, szczere rozmowy, tak ważne i tak przerażające. Ten rodzaj szczerości, w którym, jak zwierzę, odsłaniasz miękki brzuch. Wiem, że już wtedy mógłby mnie złamać jednym palcem, gdyby chciał. Jednym słowem. Wierzę, że tak nie zrobi.

Więc czy ona po prostu nie rozumie? I w to nie chce mi się wierzyć. Wiem, że mówi mi to dla mojego dobra, czymkolwiek ono jest w jej mniemaniu. Wiem, że - podobnie jak ja - jest wrażliwa na manipulację. A jednocześnie wiem, że czasem manipulacji nie zauważam. I to jest ten lęk: że nie widziałam, że nie chciałam widzieć, że (znowu) uzależniałam się, zatracałam na ślepo w uczuciu. Jest to błąd, którego nie chciałabym już w tym życiu powtórzyć. Przeraża mnie, że byłam o krok od przepaści.

Być może to nie jest tak, być może nie rozumiem. Wiem tylko, że chciałabym być przy kimś, z kimś, nie będąc... uzależnioną. Zależność a uzależnienie to różnica, a emocjonalność człowieka sprawia, że prawie każdego da się manipulować. Znam ludzi, których się (pozornie) nie da - ale każdy z nas ma odpowiednie guziki. Ci ludzie, w grze o władzę, po prostu manipulują sami. Też to czasem robię, i nawet nie zauważam. Wolę manipulować, niż być manipulowaną.

Ale moja niechęć do manipulacji sprawia, że świadomie unikam jej w każdej formie. Podświadomość to, oczywiście, inna para gumowych butów. Nie życzę nikomu bycia obiektem manipulacji - głównie dlatego, że to boli, ten jej rodzaj, o którym mówię. Niedawno powiedziałam o innym bliskim mi człowieku "W jego manipulacji zawsze jest miłość, a w jego miłości - manipulacja".

Krąg wydaje się zaklęty. Ale może uda się wyjść.

poniedziałek, 9 marca 2009

rzucam lasso myśli

Witam czytające, czytających.

Plany, które miałam na temat tego bloga - chciałam mu nadać strukturę felietonową, dbając równocześnie o zawartość pod kątem literackim - chwilowo odkładam na półkę. Znów powracam do konwencji biuletynu.
Plan "bycia optymistyczną" to przyczyna, dla której tak długo mnie tu nie było. Złamałam się wreszcie...

Mieszkam w centrum. Tak z tydzień temu w piątek zobaczyłam za oknem krzyż (ktoś mi mówił, ale nadal nie pamiętam, czemu poświęcone było to wydarzenie). Krzyż, niesiony przez szwadron księży (na flankach zakonnice, z tyłu wierni). Policjant, stojący raczej pro forma (kto w Polsce zaatakuje takie wydarzenie? może by się jakiś chuligan znalazł, ale prawdopodobieństwo jest nikłe), w odpowiednim momencie ukląkł, przeżegnał się... . No tak. Tylko na tak politycznie i medialnie obleganych 'odstępstwach od normy' jak Marsze Równości policjantowi nie wolno okazać swoich polityczno-religijnych przekonań (niech mi ktoś powie, że to sę nie łączy). To była moja pierwsza myśl. Druga to zachowanie moje własne i współlokatorów. Tłoczenie się przy oknach - cała rzecz miała posmak egzotyki - i komentarze "O, pingwiny", "Ma ktoś jajka?". Z późniejszych rozmów wynikało, że nie tylko ja czułam się, jakby za chwilę miała się pojawić jakaś WszechBabcia, która wciągnie mnie do tego tłumu. W końcu byłam już jego częścią - wszyscy byliśmy, wszak wszyscy jesteśmy w Polsce katolikami, nieprawdaż? choćby z imienia. Zresztą, rezygnując z przerośniętych metafor, w tym tłumie byli też harcerze.

Dwa dni później, w niedzielę, był marsz pro life - marsz milczenia. Manifestacja tych poglądów to sprawa manifestujących. Ruszył mnie tylko fakt, że w pierwszym rzędzie szły dzieciaki, na oko liceum albo wyrośnięte gimnazjum. I zastanawiałam się, czy gdzieś w tłumie jest katecheta z listą obecności... . Być może przeginam, ale nie aż tak bardzo, jak chciałabym. Bo chciałabym, żeby to brzmiało zupełnie nieprawdopodobnie.

Niezależność od religii. Od mentalności katolickiej. Od podstawowej wartości, na której opiera się kultura kraju, w którym zostałam urodzona i wychowana. Stawianie się w bezmyślnej opozycji do katolicyzmu nie ma nic wspólnego z niezależnością: tyle tylko, że odwracasz znaki, przenosząc wartości na drugą stronę równania. To równie bezrefleksyjne jak ślepe realizowanie wpojonych ideałów. Ale czy można się od tego uwolnić? I skoro moje pozornie ulubione ignorance is bliss nie działa, jak osiągnąć świadomość?

(Pozornie, bo wiedza prawie zawsze jest lepsza - tylko bardziej boli).

piątek, 13 lutego 2009

Na dobry poczatek

Prosze wybaczyc dzisiejszy brak polskich znakow, dopiero sie rozkrecam... :-)

My way - or the high way! Tak, zyjemy w Matrixie. Albo postpopkulturowomodernistycznej papce (pulp) z ktorej powstal i w ktora sie obrocil, na wieki i na nie. Wieki.

Nadaje temu blogowi podtytul: Pamietnik Niezaleznej Dziewczyny. Jakkolwiek brzmi to dosc sentymentalnie, calkiem niezle reprezentuje on moje obecne dazenia. Byc moze sa to moje zyciowe dazenia.

Ideal, jakim dla mnie jest wolnosc i niezaleznosc jednostki - powiedzmy tylko, ze nie sadze, bym mogla go spelnic. Jestem tylez indywidualistka co istota spoleczna, jak kazdy z nas. Normalna, w tym konkretnym aspekcie. Niemniej jednak moje poszukiwanie wolnosci i niezaleznosci - fizycznej, finansowej, filozoficznej, uczuciowej, seksualnej, duchowej... i tak dalej... moj holy quest... stana sie tematem publikowanych tu rozwazan. Jestem bowiem okreslona przez wiek, narodowosc, plec, konwencje, stereotypy, odziedziczone wzorce zachowan. Staram sie uswiadamiac je sobie - wiedza o nich to skromny rodzaj wolnosci, ale dla mnie to wszystko, co moge miec. Oczywiscie czasem swiadomosc prowadzi do zmiany. Czesciej jednak do frustracji, ktora owocuje wnioskiem - by znow rzucic Matrixem - "Ignorance is bliss".

(Taak... musze skonczyc, zanim wykorzystam wszystkie dobre matrixowe cytaty :-)

Coz. Notki 'na temat' beda na tym blogu czyms w rodzaju misji telewizji publicznej :P . Zdarza sie zapewne inne - zwiazane z moja szeroko pojeta dzialalnoscia. Na pewno pojawi sie feminizm, wazna dla mnie dziedzina w zwiazku z (nie)zaleznoscia od plci czy orientacji seksualnej. Na pewno bedzie o muzyce, ksiazkach, filmach, wszelkim przekazie intelektualnym. I na pewno bedzie jasnozielony layout, bo ten kolor za mna chodzi ostatnio :-)

(chyba, ze mi sie znudzi :-)

Koncze i pozdrawiam, na dobry poczatek -

Rita_blue