czwartek, 10 maja 2012

Dzień jak dzień. Idąc ulicą, kupiłam bukiet konwalii. Kosztował jedną czwartą warsztatów improwizacji kontaktowej.

(Słowa sypią się z głowy jak monety z dziurawej skarbonki.)

Wróciłam do Warszawy - byłam w domu. Znów przywiozłam to poczucie, że Coś Rozumiem. Trzeba to przełożyć na działanie.

Przeszłam w audycji do lubelskiej edycji projektu "Bodies in urban spaces". Po przedwczorajszym castingu (forma warsztatowa) boli mnie wszystko. Koniec bloga, idę trenować stanie na rękach przy ścianie (albo może stanie na rękach od jutra, ale jakieś przyzwoite rozgrzanie obolałych mięśni KONIECZNE).

Fajne to życie. Plus dwa cytaty na dziś:

"Ten kraj jest jak psychodeliczny rock, czujesz, że nie zmienisz nic - spróbuj wziąć z tego coś, to przecież twoje życie jest"...

oraz

"Expose yourself to your deepest fear; after that, fear has no power, and the fear of freedom shrinks and vanishes. You are free." - Jim Morrison

środa, 18 kwietnia 2012

Wpychanie słonia do torebki

Blog umarł. Przynajmniej na czas jakiś. Tak wyszło.

Czasami nie wychodzę z domu, bo boję się, dokąd zaniosą mnie nogi.

Czasami nic nie robię, bo nie wiem, jak to się skończy.

Czasem nie śpiewam. Boję się, że się nie uda. Boję się, że się uda, i nie będę miała co z tym zrobić.

Czasem nie jem. Czasem jem za dużo.

Czasem nie tańczę, nie czuję, nie myślę, bo "nie warto zaczynać".

Czasem boję się dać ponieść fali, chociaż fala to ja.

Czasem zmuszam się, ale nie chcę się zmuszać. Więc tak tylko siedzę.

Czasami nie ufam sobie.

Czasami nie wiem, co ze sobą zrobić.

Czasem nie wiem, co robię.

Czasem mój naukowy sposób myślenia jest totalną porażką.

Czasem chcę się odrodzić.

Czasem wybucham jak wulkan. Czasem boję się otworzyć usta, żeby nie wybuchnąć.

Czasami nie chcę mi się oddychać po polsku.



Strach to grzech pierworodny. Tę spowiedź internetową można by określać w kategoriach ekshibicjonizmu. Ale to nie jest moja kategoria.

Nie wiem, co robić, kiedy nie wpycham słonia do torebki. Choć przecież mogę robić wszystko.

Wolność mnie przeraża. Pragnę jej. Chciałabym, żeby ktoś mi dał odpowiedzi, ale w życiu bym ich nie przyjęła. Pomoc, tak. Ale nie ma recept. Zwłaszcza cudzych.

Wciąż jakoś myślę, że muszę tę wolność wywalczyć (trąba się nie mieści) zagarnąć (ogon majta bezradnie) otrąbić tryumfalnie (w torebce nie ma przestrzeni na tryumfy). Wciąż wpycham słonia do małej czerwonej torebeczki. Słoń jest duży, niezgrabny, niezręczny... tylko według czyich kategorii?

Najtrudniej zrozumieć, że wolna jestem już, a słoń jest duży tylko w porównaniu. A porównanie niczemu nie służy.

Odkładam torebkę. Słoń i ja - oddychamy.

poniedziałek, 19 marca 2012

Rita nagrać muzykę. Rita płakać ze szczęścia.

niedziela, 29 stycznia 2012

twórcze wyczerpanie

Nie - wyczerpanie twórczości, tylko wyczerpanie prowadzące do stanów twórczych.

Mam dość własnego uwięzienia w abstrakcji. W lękach, w stanach niedotykalnych, w zawieszeniu bez granic. Życie jest poszarpane, ma ostre krawędzie, niedoskonałe powierzchnie [jagged edges, endlessly fascinating in their imperfection].

Na chwilę znalazłam dziś swój głos. Śpiewałam "Paranoja jest goła" Maanamu. Wysoko, mocno, rock'n'roll - potężnie. Teraz boli mnie gardło i nie mogę sięgnąć tego głosu, jakby był za szybą. Zwykle jest za szybą - po prostu wiem, że on jest, i przed każdym występem modlę się o łaskę akcesji. To wydaje się takie przypadkowe. Ale tym razem, do diabła, zamierzam o niego walczyć.

Wyczerpałam się lękiem i szarpaniną. Nie mam nic do stracenia. Skaczę.


Raw Like Sushi - It's Recreation Day

poniedziałek, 16 stycznia 2012

o ubraniach i przebraniach, czyli negocjowanie tożsamości

Być kobietą, być kobietą... no i co ja w końcu jestem? kobieta? baba? queer?

Międlę sobie w łebku te tożsamościowe pytania. Dziewczyna/kobieta to moja "oczywista" tożsamość postrzegana przez otoczenie. Baba to prywatne przemyślenie związane z poezją mojej ukochanej Anny Świrszczyńskiej - jej baba jest ostra, potężna, queerowa, bo wyparta, bo nie ma na nią zgody. Ale mam też skłonność do czegoś, czym baba nie jest, czyli damy: długich rękawiczek, subtelnych flirtów i gorsetów. I druga strona spektrum: bandaż na piersi, koszula, krawat i westchnienie na widok jedwabnych szelek. Na to wszystko nakłada się moja fascynacja sceniczna: tu showgirl, tam - drag king......

Ogólnie mam wrażenie, że się w tym wszystkim nie mieszczę. I o ile kobiecość mnie męczy już od lat, jako zestaw wymagań, o tyle ostatnio w nią weszłam, bo zaczęłam (wreszcie) odcinać od niej kupony. Innymi słowy, nagle zaczęłam być atrakcyjna, i jest to całkiem przyjemne. Mój uprzedni feminizm zmieszany był z dąsem i poczuciem odrzucenia, bo cały ten świat interakcji seksualnej był/zdawał się dla mnie zamknięty; wot, siurpryza, cała równowaga na nic... nadal nie lubię być bita po łbie stereotypem, ale mam buty na obcasie i okazjonalnie się maluję. Zjeść ciastko i mieć ciastko? nie wiem.

Być może "korzystam z atrakcyjności pókim młoda"? też seksistowski (i ejdżystowski) bullshit. W każdym razie, nacieszam się tą wygodą "bycia w systemie", pomimo faktu, że całe życie ten system kopał mnie w dupę. A jednocześnie kusi mnie, żeby ogolić głowę i dragkingować (mam pomysły na występy). Nie robię tego na razie, bo mam wrażenie, że jest to impuls żeby "mieć rację", czyli dostać inny rodzaj ciastek - nie ma w tym pomyśle świadomego poszukiwania. To nadal zaspokajanie cudzych oczekiwań, jakby ogolona głowa dawała mi przewagę moralną nad heteronormatywem, zamiast dyskomfortu i autoponiżenia.

Być może, gdzieś w tym wszystkim tkwię ja. Co ja lubię? rzeczy kolorowe, miękkie i miłe w dotyku. Ciuchy do tańca i sportu, fruwające i obcisłe. Ciuchy fantazyjne, z klasą, ale i polotem. Ciuchy funky, w dziwnych barwach i wzorach (w paski!). Apaszki, krawaty, rękawiczki.

Być może gdzieś w tym wszystkim tkwię ja. A może mnie nie ma. Istnieję tylko w przebłyskach, na codzień jestem - jak wszyscy - splotem społecznych oczekiwań.

post 101

No i odbiłam się od dna i znów biegam! sprzątać! jeść! busy sprawdzać na miłą wizytę! organizować wyjścia! wieczorem idę na próbę otwartą grupy improwizacji teatralnej Odskocznia (Jezus, na KUL :):); jutro dzwonię do kolegi z teatru żeby się umówić na kawę/konsultacje zawodowe; ćwiczę pozytywne myślenie, odblokowanie lęków i otwieranie się na pieniądze :D oraz kompiluje alternatywną wizualnie postać mego CV. ogólnie, alleluja i do przodu, howgh. i mam sny dziwne, dziwne bardzo, jak wstęp do Mistrza i Małgorzaty (Margarity w oryginale, hahaa :), tylko głowa odcięta przez tramwaj przyrasta.... :o

środa, 11 stycznia 2012

nie cierrpię smerrfów

argh, nienawidzę chorować. plany przesmyknięte między palcami, och, dzień jak codzień. i jak to zrobić, pytam - jak to zrobić, żeby sobie żyć w swoim ciele, życiem zadowolonym i okazjonalnie szczęśliwym? mam ochotę rwać włosy z głosy. wszystkie odpowiedzi, które znajduję, są subtelnie niewłaściwe. wiem, że tańczyć, że śpiewać, że właściwi ludzie, środowisko, że motywacja, kreacja, kombinacja (nacja?), ale chce mi się wyć!! bo wszystkie te odpowiedzi są jak homonimy, które znaczą też coś innego, i to znaczenie pod spodem wydaje się nieosiągalne, nie do znalezienia!!! matrix, kurwa, they're all slightly off, deja vu, coś się nie zgadza. a może to matryca mojego umysłu wypluwa rzeczywistość. co jest prawdopodobniejsze, i nie robi żadnej różnicy.

nie chcę chcieć czytać Derridy i Baudrillarda. chcę tańczyć, chcę chcieć tańczyć. tymczasem kluby śmierdzą, dobrzy tancerze wyjeżdżają lub zachowują się jak własne złowrogie bliźniaki z twilight zone, straciłam głos około soboty i jeszcze go nie odzyskałam, ile razy złapię jakąś nitkę w palce lub zęby, tyle razy mi ucieka. mam za dużo do wyboru? nie jestem dość wytrwała? moje chęci i powinności się zmieniają? brak mi pewności siebie? włączam Moby'ego i idę się wykąpać. mam ochotę na Ciechowskiego, ale nadmiar dramy już został osiągnięty...