czwartek, 25 marca 2010

pupologia

O Witoldzie, Witoldzie, w grobie się przewracasz. A jakbyś z tego grobu wstał...

Gombrowicz jak Lenin - wiecznie żywy. Czy świadczy to o jego geniuszu, czy o tym, że w polskim systemie edukacji nic się nie zmienia? Myślę, że Witold, rozejrzawszy się po współczesnym uniwersytecie, wolałby nie być tak dosłownie aktualny...

Do rzeczy, do rzeczy: otóż wracają mi twórcze soki (co ilustruje druga notka w przeciągu paru dni). Napisałam esej zaliczeniowy, literacki, nie naukowy. I co usłyszałam? Wygładzoną z kantów i zadr bladaczkową nowomowę.

Być może złość tłumi we mnie racjonalne podejście, ale raczej jest odwrotnie: racjonalne podejście tłumi złość. No bo z jednej strony: chciałam buntu, to mam. I mam za swoje. Ale paradoksalnie (w świetle ostatniego posta o walce) wolałabym zostać odsądzona od czci i wiary, tymczasem zaproponowano mi... trzy. Czyli zal, czyli trzy do średniej. Pani wykładowczyni wyszła z założenia, że ja po prostu nie umiem pisać. Myśl, że umiem, i wybieram taką formę, jaką jej przedstawiłam, w głowie nie zaświtała. Przyznaję, że gotuje się we mnie urażona duma.

Ogólnie recenzja eseju krytykującego studia polonistyczne w ogólności, a filmoznawcze w szczególności brzmiała następująco: "Ja nie mam takich kompetencji, nie jestem krytykiem literackim"; "Powinna się pani wybrać na zajęcia z twórczego pisania" (te, co ich nie ma?); "Ja w ogóle nie lubię współczesnej literatury. Niektóre wydawnictwa drukują TAKIE rzeczy... jak byłam studentką, nikt by TAKICH RZECZY nie wydał. A niektórzy badacze to lubią!" (za moich czasów. Zdaje się, że nie ma między nami więcej, niż dziesięć lat różnicy).

Ostateczne rozwiązanie. Ostateczne rozczarowanie. Po homogenizowanej maturze, odpowiednie studia. A przecież inność, bunt, zdolność do twórczego i nieszablonowego myślenia popychają kulturę i cywilizację do przodu! Najwyraźniej awangarda jest dobra tylko w podręczniku. Był o tym dobry felieton Joanny Szczepkowskiej, o uczniu co chciał skakać z okna, i polonistce, która chciała mu to wybić z durnego łba, a tak w ogóle kochała romantyzm. A on nic nie wiedział o bohaterze romantycznym. Bycie współczesnym romantykiem go nie usprawiedliwiało.

Tak jak mnie nie usprawiedliwia, że zamiast zanalizować koncepcje nieczytania, przyjęłam jedną, i napisałam pracę w jej duchu. Praca jest boska. Dostałam kopa energii pisząc ją; i chociaż już istnieje, wciąż napotykam nowe książki i wypowiedzi, które wspomagają proces myślowy we mnie. Tymczasem pakuję cztery lata tutejszego życia i pocieszam się myślą o roku w innym społeczeństwie oraz innym systemie edukacji. Bo tu pupa, pupina, pupala, mości panowie... moście panie... To niesamowite, jak system replikuje się przez kobiety. Ale ten wątek - innym razem.

wtorek, 23 marca 2010

o walce słów kilka

Cofnęłam się parę notek, i widzę, że program tego bloga (jeśli w ogóle istnieje) zmienił się nieco. Chwilowo 'wychłódniało' mi zaangażowanie społeczne. Zmieniło się w mus-przymus, obowiązek. A mój stosunek do obowiązków (KTOŚ mnie ZMUSZA) jest znany (no way in HELL)... przy czym mam na tę reakcję mniej więcej taki sam wpływ, jak pies Pawłowa na swój odruch. Zatem piszę okazjonalną notkę, tagując 'prywatnie' z luźnymi (vague) wyrzutami sumienia (wpis meta-blogowy? meta-wizyjny? meta-programowy? meta-misyjny!). W sumie mogłabym każdy otagować 'z misją'. Moja 'walka o niezależność' ostatecznie najważniejsza jest w przełożeniu na życie prywatne. Moje życie prywatne.

Miało być o walce, bo też walka mi towarzyszy. Ciotka dokucza mi, że gdybym się urodziła paredziesiąt lat temu, byłabym traktorzystką, rumianą twarzą na plakacie, chorążą w pochodzie pierwszomajowym (ciotka, delikatnie rzecz ujmując, nie rozumie idei zaangażowania społecznego). No więc tak, mam lewicowe korzenie (tata antyklerykał....) i poglądy. Raz terapeutka spytała, czy byłabym aż tak zaangażowana w feminizm, gdybym się nie spotkała z dyskryminacją tak wcześnie. Odpowiedź jest, jak sądzę, oczywista. Mieć pogląd to jedno; czym innym - mieć powód do walki. Doświadczyć niesprawiedliwości. Czuć gniew.

Przy całej 'lewicowości' odebrałam sporą dawkę patriotycznego wychowania, 'kanonicznego'/kanonizowanego gwałtu. Słowacki, Mickiewicz, Wajda, Kutz, inni wielcy poeci, plus spory i wczesny kontakt z religią i cztery lata harcerstwa; ZHP unika jak ognia powiązań z lewą stroną sceny politycznej. To wychowanie sprawia, że robi mi się słabo, gdy na imprezie koleżanki i koledzy z KP radośnie intonują tę czy ową międzynarodową pieśń. W pewnym sensie nie przynależę nigdzie. Z niczym się do końca nie zgadzam. Dlatego też trudno mi walczyć; choć pragnę, i pragnę się buntować.

Walka - podkręcam się w niej, frustruję, ożywam i cierpię jednocześnie. Walczę z mężczyznami, których postrzegam jako zagrożenie dla siebie, lub dla co bardziej 'kobiecych' (= miłych i biernych) koleżanek. (Rita na imprezie w wersji: feministka/lesbijka/pies obronny [suka?]). Walczę ze sobą, z materią swojego życia. Walczę z niechęcią i chęcią do walki. Walczę z pęknięciem w sobie, choć ostatnio uczę się przyznawać, że jest.

Jeśli jest walka, jest lęk. Lęk, że nie walcząc, pozwolimy innym wygrać, oddamy władzę nad sobą, będziemy bierni i podlegli. Ale walka jest jak słomiany ogień: na dłuższą metę nie daje mi poczucia sensu, nie pomaga, gdy nie mogę wyjść z łóżka; nie trwa. Jest nieskuteczna w kreowaniu sensu życia. Poza ekstremalnymi warunkami (wolontariat w Afryce?) w moim obecnym życiu walka więcej niszczy niż kreuje. Niszczy coś we mnie. Jest manifestacją lęku, i tylko zakorzenia go głębiej.

Tak naprawdę walka nie jest moim celem. Oczywiście, naiwnie byłoby spodziewać się, że wszystko się samo idealnie ułoży; czasem trzeba walczyć. Ale osobowość skłonna do walki konstruuje jej potrzebę i wymagające walki okoliczności - w tym samym stopniu, co uprzednie okoliczności (np. w/w dyskryminacja) konstruują skłonną do walki osobowość. Więc tak, jak na to teraz patrzę - ideałem byłoby nie walczyć WCALE. Mierzę się z lękami, jeden po drugim, bo wiem, że walka jest reakcją we mnie - żeby ochronić innych/inne przed tym, co mnie już się stało; żeby ochronić siebie przed dalszą krzywdą; i wreszcie, żeby zranić, tak, jak byłam zraniona. (z ranieniem jest akurat problem: mam blokadę na gniew, żeby tylko kogoś nie zranić, nie zmienić się w kata. Ale nie zaprzeczę, że tego pragnę, nieraz bardzo mocno. Skrzywdzić. Dojebać.).

Co z tą walką? jestem nią zmęczona. Tak naprawdę jej nie chcę, nawet, kiedy jej pragnę. Sprzeciwiać się jej, to jak sprzeciwiać się byciu kobietą - nie podoba ci się konsekwencja tej etykietki, ale nie masz ochoty nic sobie przyczepić na miejsce waginy, więc akceptujesz sytuację z czystej bierności, nie - radości. Mam wbudowany instynkt walki. Uczę się z nim żyć, korzystać i nie korzystać.

Tu miała być mądra puenta, ale chyba się wyprztykałam. Z tekstem też nie chce mi się walczyć. Lubię te momenty, gdy wszystko wypływa ze mnie, gdy jestem źródłem kreacji. Gdy fala przemija, mogę zanurzyć się w spokoju. Takiej satysfakcji pragnę. Tego chcę, i tego chcę chcieć.

Niechcenie walki nie jest instynktem, prędzej jego zaprzeczeniem. Jest wyborem.

wtorek, 9 marca 2010

Sens życia wg Facebooka

1. Otwierasz oczy? włącz kompa.
2. Umyłeś/aś zęby? zrób zdjęcie.
3. Smaczne śniadanie? Poinformuj świat.
4. Dobra impreza? Fota musi być! Nie musisz wcale się tak dobrze bawić, ale mieć zdjęcia, że się dobrze bawisz.
5. Chcesz poznać ludzi? buduj sieć Facebooka.
6. Pamiętaj: Fota Robi Różnicę.
7. Pamiętaj: Link Robi Różnicę.

Pomysły na dalsze punkty?