czwartek, 7 lipca 2011

czytanie, pisanie, i inne zwierzątka

Wiruję ostatnio w rozmyślaniach na temat pisania i czytania. Wtajemniczeni znają mój esej "O pożytkach z nie-czytania" (dostępny w necie, w archiwalnym już numerze Podtekstów 3 [21] 2010); wiedzą także/wiecie, że piszę (będę pisać/rozmyślam nad/rozważam itp.) pracę magisterską na temat literatury internetowej: fanfiction. Doszłam ostatnio do wniosku, że magisterkę i tak napiszę; tytuł, poza jakąś kompletną statystyczną niemożliwością, na pewno otrzymam - skupiam się więc na wierności sobie.

Dostrzegam, po raz może ostatni, że nie ma we mnie zgody na formy naukowe - choć, paradoksalnie i perwersyjnie, sprzeciw nieraz wyłuskuje ze mnie, co mam najlepszego (dowodem wzmiankowany esej). Forma naukowa mnie męczy; treść - teoria literatury, zawartość tekstów - jest wciąż, niezmiennie, nieziemsko interesująca. Tyle tylko, że przez lata oduczyłam się nieco czytania rzeczy interesujących. Brakło czasu, by przetrawić, a ponadto, brakło z a s t o s o w a n i a. Ujmę to tak: podobno posiadam tzw. pamięć kinetyczną. Owszem, uczę się wzrokowo i słuchowo, ale najbardziej, jak coś zrobię... czyli w dyskusji, mówieniu, podkreślaniu ołówkiem, odgrywaniu (zwłaszcza odgrywaniu), ogólnie: poprzez twórcze przetworzenie zawartości. I w dodatku, ja - od dziecka nienawidząca wuefu - przez pięć lat studiów niezmiennie chodzę na warsztaty i tęsknię niemożebnie za pracą z własnym ciałem. W eseju, i studiując polonistykę, narzekałam właśnie na brak praktyczności (oprócz dyskusji: dziękuję Wam, wykładowcy ćwiczeń z historii literatury, bez Was nie przetrwałabym tych studiów!), zbyt dużą ilość lektur w małym czasie (kiedy to przetrawić? jak przełożyć na zrozumienie?!). W pewnym sensie, to jak studiowanie jednej książki filozofa przez semestr, ta moja tęsknota - takiej pracy mi brakowało, ale z przekładem na ruch, głos, tekst.

Pamiętam jak dziś, gdy przygotowywałam swoją prezentację maturalną. Uczyłam się o roli komizmu w poezji współczesnej - kontaminacje, złożenia, słowotwórstwo - i bawiłam się świetnie, czytając na głos przytoczone przykłady wierszy. I mówiło coś we mnie, Gośka, bo wtedy jeszcze Gośka, co ty robisz, gdzie idziesz, w co się pakujesz? Zmuszasz się do nauki, a to przychodzi samo! Pamiętam też, że gdy wreszcie poczułam twórcze sprawstwo, pisząc prezentację maturalną, zrobiłam z niej coś na kształt spektaklu. Wymyśliłam własny przykład, ilustrujący każde zjawisko poetyckie, recytowałam wiersze, wrzuciłam muzykę Możdżera. Pamiętam, że publiczność była zachwycona, i czułam ich zachwyt, i dostałam szesnaście punktów na dwadzieścia, szkolna prymuska matury z polskiego. Czas odczarować tę małą dziewczynkę, rozczarowaną, że impuls twórczy nie jest bynajmniej receptą na sukces - w szkole, na maturze. Czas na magisterkę. Czas na powrót do twórczości.

Wiedziałam to o sobie od dawna, ale - "nie-na-pewno", może, nieufnie, z wahaniem, może inni mają rację... którzy, które mnie znacie, wiecie, od jak dawna się męczę. Mój chłopak mówi, że jestem uzależniona od adrenaliny. Być może. Przez ostatnich kilka lat unikałam nadmiaru wrażeń, dawkowałam je, bo miałam głowę do posprzątania - bałam się, że ktoś mnie zmiażdży, właśnie teraz, gdy byłam półnaga, otwarta na zmianę i wpływ. Co teraz? Ugrzęzłam trochę w tym wymuszonym bezpieczeństwie, ale doganiam samą siebie. Już prawie nie żyję przeszłością.

Wszystko to bardzo prywatne, ale coraz bardziej odczuwam kontrolę nad swoim życiem. Życie zmienia się, bo zaczynam je inaczej opowiadać: ludzie to w końcu istoty, które tworzą znaczenia, interpretują wydarzenia, nie tylko ich doświadczają. Moje opowieści się zmieniły: coraz mniej w nich determinizmu, coraz mniej bezsilności, coraz mniej goryczy i poczucia winy. Coraz więcej spokoju ze sobą i przeszłością, poczucia twórczego sprawstwa, zaufania do świata.

Inaczej opowiadam swoje życie. Gdzie w tym magisterka? Czy chcę opowiadać ze śmiechem, że jakośtobędzie i jak zwykle na ostatnią chwilę, wiecie, ja tak zawsze, mrugając rozkosznie? Czy raczej - jak było trzeba, to się wzięłam, zrobiłam, zwyciężyłam, następny, proszę? No chyba to drugie. :)

Znam siebie i wiem, że partackiej roboty nie lubię. Nie oddam byle g...a podpisanego moim nazwiskiem, jestem do tego organicznie niezdolna. Ale też mam termin, nieprzekraczalny (po tym terminie, jako żem ostatni rocznik pięcioletni, byłabym wycofana na 2, słownie drugi, rok licencjatu z filmoznawstwa). Wezmę się z tym terminem za bary. Mam od czego się odbić i z czym walczyć, ale przede wszystkim, mam swój temat, i chcę być w nim wierna sobie.

Myślę, że wkrótce skończę żywot tego bloga. Nie, jeszcze nie teraz, jeszcze kilka notek. Ale myślę, że prawie osiągnęłam założony w nim na początku cel, czyli my way or the high way. Prawie się wyzwoliłam, jeśli to w ogóle możliwe - wkrótce zacznie się spełniać moja misja, moja wola, moja twórcza energia, moja niezależność. Ten eksperyment myślowy nabierze wkrótce nowego smaku. Zbliża się nowy etap, czyli: LONDYN. TEATR. SZKOŁA AKTORSKA, DAJ BOŻE.

A jak Bóg nie da, to i tak dam radę. Howgh. ;-)


PS Impulsem do tego tekstu był wywiad Wyborczej z Markiem Kondratem, w ramach akcji "Czytamy w Polsce". Kondrat, rozczarowany zawodem aktora, mówi:

"[...] wybrałem zawód, w którym czytanie stało się znojem i zmorą. Musiałem rozkminić postać, wykuć na pamięć tekst, a potem to odegrać. Czułem oddalenie od literatury.

Nie rozumiem.

- Na ważne książki trzeba mieć w sobie miejsce. Do tego potrzebny jest spokój. I przede wszystkim - bycie przy sobie. A tego w aktorstwie nie ma. Zawsze jest coś nadrzędnego - jakiś Hamlet czy inny Kordian - co oddala od siebie samego. Nikt nie oczekuje od aktora spokoju. Raczej niepokoju, wibrowania i szaleństwa w oczach. Przy porannej bułce zaczyna pan trawić monolog i wspinać się na Mont Blanc, a wieczorem jest pan wyżętą szmatą."

Rozumiem tę postawę, nawet jeśli znajduję się po przeciwnej stronie. Zawód aktora wymaga sprawności i odporności psychicznej, i to, co Kondrat opisuje, było powodem mojego lęku przed szkołą aktorską. Tymczasem przeżyłam pięć "spokojnych" lat, i nie mogę się doczekać, aby je zostawić za sobą. Będę musiała wynaleźć własną receptę, żeby nie dać się zdławić, ale wierzę, że bycie przy/w sobie, i bycie aktorką nie muszą być przeciwieństwami. Kondrat był aktorem znakomitym, ale jego decyzja o rezygnacji, o zmianie życia ze względu na psychiczne koszty zawodu jest w moich oczach godna najwyższego szacunku. Myślę, mam nadzieję, że będę mogła czerpać też z tego doświadczenia.

Link do artykułu: http://wyborcza.pl/1,115412,9783905,Kondrat__Milosc_musi_byc_pokrecona.html?as=1&startsz=x#ixzz1RQfkf6Ss


... jesli ktoś dobrnął aż tu, to całuję i pozdrawiam - Rita :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz