wtorek, 27 kwietnia 2010

... [pathos alert]

toczę się jak
bezwładny głaz

toczą się we mnie
bezwładne słowa

Toczę się jak
bezwładny głaz
po równi pochyłej
ojczyzny.

aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!

....No i na kogo ja mam, k-a, głosować......?


Pobieżny.
Przegląd.
Potencjalnych.
Prezydentów.
PORAŻKA.

sobota, 24 kwietnia 2010

Rita bawi się słowem i ciałem :-)

Tryptyk z ciałem

I

coś jakby pomarańcza
a może biały ser.
rozmawiam ze swym udem.
tłumaczę mu
że billboard
nie stanie się
ciałem.


II

mam ciało i ciało ma mnie
cieleśnie na jawie i we śnie
na jawie ja ciału się śnię
wstydliwie krzykliwie obleśnie (boleśnie)
a przecież gdy przejdzie przez łzy
przez poty i płyny i dreszcze
to ciało się ciągle śni mi
i we mnie ujawnić się nie chce...


III

ujarzmianie wroga:
noga.
noga mnie nie słucha:
trwoga.
żmudne ujarzmianie
uda
udo nie chce chudo:
nuda.

a gdyby się wymknąć a gdyby
tak zwiać
nieciałem się stać -
a gdyby tak uciec a gdyby tak
zbiec
nieciało - nie - mieć?

zmęczyły mnie ciała kaprysy
zarysy zmęczyły
wymogi odnośnie mej
nogi zmęczyły reformy co
do mojej formy
i normy codziennej
konformy.

od dziś absolutnie mam dość.
i złość. na każdą kość.
choć co ciało to temu winne
że ma być go: 1) mało, i 2) inne;

i po co mi służyć pomocą
tym co ciału temu przemocą idiocą
że ma się ogarnąć i streścić
by w jakiejś klateczce się zmieścić!

więc zamiast klateczki z kokardką
oddalam się żwawo a wartko
ja ciało bo jednak zostało
niesymetryczne i śliczne.

wciągam powietrze w brzuch i uch
r o z c i ą g a m s i ę n a p r z e s t r z a ł
(powieki drżą w napięciu
w tym miłym przedsięwzięciu)

i, rozstawiając łokcie
obcinam nago paznokcie.

15. 4. 10.

środa, 21 kwietnia 2010

(nie)patriotyzm jako wyzwanie.

W sumie nikt nie skomentował poprzedniego postu, nie wiem czemu. Wiem, że był czytany. Przytłoczył? Kto wie. Co ja wiem - że musiałam to napisać. Cały poprzedni tydzień zmagałam się z tematem, próbując jednocześnie pisać ważną pracę i uczestniczyć w żałobie narodowej (i nie oszaleć).

Wciąż znajduję w sieci kolejne dowody na to, że nasz język mniej niż kiedykolwiek gotów jest na zmiany. Polszczyzna kostnieje wokół rany, zasklepia się. A głosy takie jak moje stają się coraz bardziej desperackie.

Myślę o tekście Olgi Tokarczuk. Na znajomym profilu na fb zarzuca się jej zarozumiałość. Nie widzę tego, dokładnie, może właśnie poza ostatnim akapitem:

"I am sick of building our common identity around funeral marches and failed uprisings. I dream of Poland becoming a modern society that is defined not by the crippling nature of history, but by our individual achievements, a sense of our own self-worth and ideas for the future."

Nie ma w tym tekście zdania, pod którym bym się nie podpisała; jestem świadoma własnych elitarystycznych skłonności... . Ten ostatni fragment, jest jednak - uświadamiam sobie - słowną watą. Nic nie oferuje poza błyskotką intelektualną - ani wizji, ani nadziei. Jak to zrobić, żeby historia nas nie przytłaczała? nie definiowała? jak budować to poczucie wartości w nas samych?

Pierwsza odpowiedź jest jasna, w duchu i pozytywistycznym i kapitalistycznym, zależnie od interpretacji. Każda i każdy za siebie. Praca u podstaw. Budowanie własnego poczucia wartości jest w sumie codziennym patriotycznym zadaniem. Równie dobrze można to uznać za dzieło religii, bo prowadzi do dobrego wykorzystania darów bożych, czyli talentów. Dobra samoocena w ogóle wiele ułatwia. Niemniej jednak słabo się ją buduje pod wiatr i wbrew otoczeniu. I tu brak mi recepty, jak chyba wszystkim.

Jak się buduje świadomość narodu, który woli dąć w trąby apokalipsy?

Żeby historia nas nie definiowała, my musimy zdefiniować historię. Niestety, nie ma jednej odpowiedzi i na to. Historia składa się z indywidualnych losów, niejasnych, splątanych, trudnych do interpretacji. Mamy historyków, artystów, historyczki, artystki - do poszukiwania prawdy przez naukę i intuicję, interpretowanie i katalogowanie. Każde społeczeństwo wykształca gałąź do ogarniania przeszłości. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby politycy nie nalegali na rozszczepianie włosa na czworo. W pogoni za jednolitą wizją niejednokrotnie bierze się jednostkowe losy jako reprezentatywne dla wszystkich. Chyba nie lubimy skomplikowanych prawd.

Oprócz interpretacji potrzebna jest także praca żałoby. Powie mi ktoś, że żałoby w tym społeczeństwie jest aż nadto i w dzień powszedni (co dopiero teraz). A jednak. Praca żałoby wiąże się z akceptacją wydarzeń. Bez dorabiania do nich ideologii. Trzeba wiedzieć CO się wydarzyło, zaakceptować, ŻE się wydarzyło, a następnie - żyć dalej. Czy to właśnie zrobiliśmy? z naszą wieczną niechęcią za drugą wojnę (i cóż przy niej jeden list biskupów), niechęcią do obcości, do zmian. Najbardziej widoczne jest nasze spojrzenie na powstanie warszawskie. Albo heroizm, albo tragedia. Albo wieczna chwała i symbol, albo nieopłakana jeszcze strata.

Ciekawa jest w tym kontekście twórczość Andrzeja Wajdy, zwłaszcza jako porte parole Mickiewicza. Obaj w swojej twórczości nie wahali się wskazywać na wady narodu, obaj (choć w różnym stopniu) tworzyli dla pokrzepienia serc. Obaj zostali zawłaszczeni (przy własnym współudziale?) przez tradycję heroiczną. Przecież "Pan Tadeusz" i mit zielonej ojczyzny to niejedyne przesłanie poematu! Mickiewicz nie pisał o wadach narodowych, żeby pióro stępić! A Wajda, jak zrobił "Kanał", był odsądzany od czci i wiary za zrzucenie bohaterów z postumentu. Współcześnie, "Kanał" pokazuje się jako wizję wzmacniającą jeszcze heroizm poprzez beznadzieję (paradoksalnie, ale tak to działa), a Wajda-terapeuta narodu zmienił się w konserwatora zabytków. Vide Pan Tadeusz i Katyń.

Historia zatacza krąg. Raz po raz. I czasem mam wrażenie, że nic się nie zmienia. Że nadal istnieje tylko Zosia i Telimena. I Matka Polka. To są moje opcje w polskiej szopce. Chochole tańce, płaszcze Konrada - jako kobieta nie trzęsę pięścią Bogu w twarz, mogę zatańczyć poloneza. Zmęczyłam się. Wyzwanie na dziś: odplątać poczucie wartości od narodowej tożsamości?


Artykuł Tokarczuk: http://www.nytimes.com/2010/04/16/opinion/16tokarczuk.html

sobota, 17 kwietnia 2010

Gombrowicz by się uśmiał

Poprzedni post zatytułowałam 'nie zginęło'. Nomen omen. Teraz odrobinę o tych, którzy zginęli. I o spokoju, który zginął we mnie.

Tak się złożyło, że wieści tragiczne otrzymałam, drzemiąc w samochodzie na trasie Poznań - Warszawa. Na początku nie zrozumiałam co słyszę. Już miałam powiedzieć - Chłopaki, przełączcie na jakąś muzykę, o katastrofach mamy słuchać?! - ale coś mnie tknęło, bo zazwyczaj słuchamy wszystkiego, tylko nie wiadomości. Pierwsza myśl "Jezu, wybiło pół paradygmatu romantycznego! Ciekawe, co będzie dalej...", druga "Znowu Rosjanie!" (od razu włączyła mi się nieufność, co zauważyłam w sobie z niechęcią, bo była to nieufność bezmyślna i odruchowa). Trzecia myśl: że mnie to nie rusza. Owszem, niepokój, ci ludzie nie byli dla mnie bezimienni. Ale sytuacja do mnie nie docierała. Myślę, że nadal nie dotarła.

Warszawa, jedne zajęcia, drugie. W niedzielę, z Agnieszką Graff, próbowaliśmy uporządkować sobie temat - między początkiem zajęć a syreną w południe, wszyscy byliśmy trochę wstrząśnięci. Traf chciał, że mieliśmy zajęcia o związkach i zależnościach między seksualnością i narodem, więc przedyskutowaliśmy poczucie niestosowności, że to niby 'niepoważne'. Tzn. Agnieszka spytała, czy mamy takie poczucie. Ja nie miałam. Miałam... nazwijmy to z braku lepszych słów poczuciem misji. Jakby ta wiedza, przekazywana sobie nawzajem w niedzielę, była w obliczu sobotnich wydarzeń jeszcze ważniejsza. Gdyby to był kurs informatyki, nie byłby tak istotny. Coś kliknęło we mnie - to były zajęcia o narodzie, a byliśmy pewni, że dyskurs narodowy się przy tej okazji uaktywni. Jak wiadomo, nie musieliśmy czekać długo.

W ciągu następnych dni pojawiły się wszystkie dyskursy, narracje, które wypunktowaliśmy sobie na flipcharcie, w próbie ogarnięcia wydarzeń. Narracja martyrologiczna, ofiary, służby - fatum Katynia, spisek PO i/lub Rosjan, histeryczna forma żałoby (ktoś ujął to dobrze: zamykamy teatry i filharmonie, odwołujemy Warszawskie Spotkania Teatralne. Niech działają tylko galerie handlowe. Ale to osobna dyskusja). Narracje cyniczne - Polak mądry po szkodzie, nawet na samoloty nas nie stać itp. Próby wskrzeszenia mesjanizmu. Narracja tragedii ludzkiej. Niby wielość, a jednak jedność. Histeryczna forma żałoby narodowej miała, w założeniu, być wszechogarniająca. Żal było biednych radiowców, którzy - nie mając nowych informacji - powtarzali w kółko te same, nieświadomie zgrywając płytę aż do gołych interpretowalnych fraz dyskursu. Zostawał sam patos, ale patos martwy, patos beton, patos który MUSI wzruszać. Problem iście Gombrowiczowski: no jak wzrusza, jak nie wzrusza?

Muszę to zaznaczyć, żeby obyło się bez nieporozumień. Sobota = tragedia = stracone życia ludzkie, możliwości, więzi. Mam tyle szczęścia, że nikt z moich przyjaciół nie był na pokładzie; znam ludzi, którzy tyle szczęścia nie mieli. Tego, co czują rodziny ofiar wypadku, nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nie zapominając o ludzkim wymiarze sytuacji, uczucia osób, które mają bezpośredni związek z sytuacją, w sposób oczywisty - nie są moimi. Można się o to spierać, ale Lech Kaczyński był z mojego punktu widzenia swoim urzędem: był prezydentem mojego kraju, i przez większość czasu aktywnie zachęcał mnie do rzeczonego kraju opuszczenia. Nie znałam go. Jakim człowiekiem był - nie wiem, i nie powie mi tego żadna, zwłaszcza pośmiertna, relacja. Jego śmierć jest faktem, smutnym, ale ten smutek jest moją oceną, nie uczuciem, a sam fakt ma dla mnie wymiar dość abstrakcyjny. Tym, co mnie nie wzrusza, ale raczej zmusza - chce zmusić do wzruszenia - jest język. Sposób mówienia o tym, co się zdarzyło. Język symboliczny, język zawłaszczający przestrzeń symboliczną. Język, którego konsekwencją jest zawłaszczenie przestrzeni realnej.

Kolejne zastrzeżenie: nie odmawiam nikomu prawa do wzruszenia. Do przeżywania. Bo każdy z nas jakoś tę żałobę przeżywa. Myślę, że oprócz realnej żałoby występują też różne inne uczucia - np. lęk o przyszłość, wytrącenie z równowagi, zachwianie stabilnością świata. Składają się na tę histerię, z którą mamy kontakt przez media, i którą media podkręcają. Mój sposób przeżywania zaowocował ogromną ilością dyskusji, które toczę w różnych miejscach, internetowo i realnie. Owocuje też tym tekstem, którym chcę uporządkować myśli.


Tęsknię za czasem, gdy mówiąc: Wawel, myślałam: czekolada.
Słowo daję, że Wawel jako miejsce nie postał w moich myślach od bardzo długiego czasu. To dość symptomatyczne. Powtarzając za Anną Zawadzką, przeciętny nie-krakowianin ma gdzieś Wawel. Nie jest on obiektem naszego codziennego zainteresowania, nie jest żywym symbolem, miejscem rozgrywającej się na bieżąco kultury. To miejsce martwe, muzeum i cmentarz. Tym bardziej dla mnie martwe, że nie poczuwam się do jego wartości religijnej. Mimo wielu lat szkolnej indoktrynacji (Słowacki wielkim... - szepce monotonnie Gombro z półki), to, czego symbolem jest Wawel, nie napawa mnie dumą; niektórych jednak napawa. Ich duma dla mnie oznacza poczucie zagrożenia. Obecnie dominująca wizja wspólnoty narodowej nie przewiduje mojej przynależności. Ale wracając do tematu.

Paradygmat romantyczny. Pisze o nim Maria Janion. Napiszę i ja, choć nie tak dobrze i trafnie. Mogłabym dorzucić tu parę linków i bibliografię, ale myślę, że większość z nas rozpoznaje nurty w życiu politycznym ostatnich lat, które określiłabym jako new romantic. Neoromantyzm polskiej polityki jest bardzo powierzchowny, jeśli chodzi o warstwę intelektualną, ale - paradoksalnie - sięga bardzo głęboko, i wraca jak zły szeląg czy uparty trend. Żeby nie wchodzić za głęboko, przyjmijmy się 'oryginalnemu' romantyzmowi. Romantyzm odpowiadał jakiejś potrzebie swojego czasu, tak jak np. poezja patetyczna odpowiada czasowi wojny (a potem wydaje się przesadna). No właśnie. Na ziemiach polskich - niespodzianka! - nie toczy się wojna. Nie ma zaborców, przynajmniej nie w sensie XIX-wiecznym, ba! nawet komunizm się skończył (a wartości socjalne przejęły w Polsce prawicowe partie). Mimo to nadal funkcjonujemy jak walczący, a wartości czasu wojny nie sprawdzają się podczas pokoju; budowanie demokracji wymaga zupełnie innych postaw. Polska polityka historyczna jest - nomen omen - histerycznym ferowaniem wyroków, spychaniem niewygodnego, promowaniem jednej-jedynej-zjednoczonej wizji (i niech się wstydzi ten, co jej nie podziela!). Orzeł Biały jest jeden, Matka Polka też jest jedna, jedna religia, jedna narodowość, jedna historia, jedna polityka. A rządzi nami w sumie jedna i ta sama prawica. Ale nie o to, nie o to. Więc o co?

O Wawel. Bo kiedy przeczytałam "Mam gdzieś Wawel" Zawadzkiej, pomyślałam - hej, ja też! Ja też mam gdzieś Wawel, więc czemu mi on tak nagle przeszkadza? I już wiem. Bez pogrzebu na Wawelu dyskurs neoromantyczny pozostałby tylko jednym spojrzeniem na sobotnią katastrofę. Owszem, dominującym, owszem, skrajnym (i przez to prowokującym równie skrajne reakcje, umyślnie łamiące decorum, kontestujące wszechobecny, dławiący "stan żałobny"). Ale byłby to dyskurs, dyskurs nie spełniony, słowo, które nie do końca (wybaczcie niestosowność) stało się ciałem. Ciało, które nie zostałoby ukoronowane, uświęcone, jak pisze Wojciech Wencel "namaszczone przez samego Boga tragiczną śmiercią" (sic!). Wciąż byłaby możliwa refleksja. Ale zbliżamy się do momentu, w którym - są spore szanse - ta możliwość zostanie zamrożona. By sięgnąć po przykład, jak często w naszym kraju poddaje się reewaluacji pisma czy idee Jana Pawła II? Nie tylko ja widzę tu podobieństwo sytuacji; istnieje też podobieństwo zagrożeń. Bo choć mamy do czynienia z postaciami nieporównywalnego formatu, tragiczna śmierć, malowana na śmierć heroiczną, zrównuje dwa piedestały.

Żeby wyrazić się jaśniej, obecnie biczem na jakąkolwiek refleksję jest oskarżenie o braku szacunku wobec żałoby. Później takim oskarżeniem może się stać - świętokradztwo. Niezależna myśl może nagle zostać ekwiwalentem bezczeszczenia świętego narodowego grobu. Jak powtarza się nam, ciszej nad tą trumną. Rozumiem zniesmaczonych, ale jedna katastrofa już miała miejsce. Kolejna - zagrabienie JĘZYKA, który jest dobrem wspólnym, i to, w przeciwieństwie do Wawelu, żywym - ma miejsce właśnie teraz, na naszych oczach. Nie dziwcie się tym, co biją w dzwony.

Wzmiankowany powyżej Wojciech Wencel też uderzył w dzwon. Zygmunta. W swoim tekście "Niech ci bije dzwon Zygmunta" zarzuca protestującym, że boimy się powrotu żywej pamięci narodowej. "Przecież nie chcemy znowu śnić o polskich upiorach, chochołach, wieszczach, prorokach. Chcemy żyć w spokoju, robić kariery, zakładać firmy i „mieć auta” (autentyczny argument z komentarza na blogu). I nie słyszeć tego nieznośnego, wampirycznego głosu: „Powstań, Polsko, skrusz kajdany! Dziś twój triumf albo zgon!”." Nie komentując znakomitego wykorzystania romantycznego imaginarium, mam dwa spostrzeżenia: owszem, nie chcę powrotu pamięci narodowej w wersji XIX-wiecznej. Taka pamięć narodowa jest wampirem, a nie tworem żywym, i - jeśli mogę pociągnąć metaforę dalej - jest to wampir karmiący się ludzką krwią. Wampir, który istnieje nie jako - jak zdaje się sugerować autor - metafora martwej Polski czy martwej pamięci historycznej, ale raczej jako figura tych wszystkich wizji historii, które zostały wyparte, przywalone narodowym dyskursem. I wracają do nas w postaci nieumarłych, nie pozwalając nam iść dalej, nie pozwalając na dalszy rozwój państwa polskiego i nowoczesnej świadomości Polaków. Niestety, nie wyszliśmy jeszcze poza "Myśli nowoczesnego Polaka".

Pochówek na Wawelu będzie potwierdzeniem polityki historycznej. Sprawi, że wampir wstanie z grobu i uzyska miejsce pośród żywych. Niestety, wampir pozostanie wampirem (= nie ożyje), tyle, że nie będziemy mogli go dłużej ignorować, czyli - zgodnie z powszechną strategią eskapistyczną - zajmować się polityką tylko w sensie 'prywatne jest polityczne'. W przeciwieństwie do autora nie dziwię się ludziom, którzy - zniechęceni wampirzą retoryką - postanowili 'mieć auto'. Dopóki stawiamy pomniki wampirom, dopóki fetujemy martwe symbole, dopóki nie stajemy twarzą w twarz z przeszłością, tylko z wypielęgnowaną jej wizją, która przedstawia nas jako bohaterów i ofiary - dopóty nie będzie faktycznego życia politycznego, rozwoju, rozmrożenia tożsamości. Inna sprawa, że opozycja, którą stawia Wencel - opozycja między historycyzmem a konsumpcjonizmem - sprawia, że zaczynam rozglądać się za jakimś trzecim wyjściem. Albo w ogóle wyjściem z labiryntu. W międzyczasie, między rozdrażnionymi, którym nie dane było w spokoju przeżyć żałoby, rozdrażnionymi, których drażni wszechobecna święta, jedyna, najmojsza tej żałoby wersja, rozdrażnionymi, którzy próbują ugrać na tragedii własny polityczny interes i własnym, wyładowywanym przez ciągłe dyskusje rozdrażnieniem - czuję za plecami naszych wielkich zmarłych. W nagłej ciszy 'tak ucho natężam ciekawie'... I słyszę echo.

Echo gromkiego śmiechu Gombrowicza.

sobota, 10 kwietnia 2010

nie zginęło

Jakie to ciekawe, że w kulturze nic nie ginie. Okej, uproszczenie, wiele ginie. Ale nie zginęła w mojej głowie poezja Anny Świrszczyńskiej [żywe kultury bakterii myśli!], choć czytałam a) kilka wierszy b) lata temu c) w ogóle nie te, które czytam teraz, a mimo to d) w swojej twórczości odnaduję wiersze podobne (podobna metaforyka, tematyka etc.). Rzuciłam się na tę poezję łapczywie, wygłodzona, jak górski wędrowiec na źródlaną wodę. Piszę pracę roczną. Miało być o Idzie Fink (poddana przez profesora Ricie bez natchnienia), ale Ritę natchnęło. Choć Ida także ciekawa. Tamtaramtam, w każdym bądź razie przypominam wiersz jej z dawnych czasów ukochany... :-)



Gramofon grozy



Wyjechałeś. Kładę podomkę

I biorę się do porządków.


Otwieram szafę,

pod sukienkami spały

psy przerażenia.

Wypuszczam je, karmię.


Nakręcam

staroświecki żelazny gramofon grozy.

Zardzewiał, bo

nie umiałeś się z nim obchodzić.

Zawsze ręce ci drżały.


Otwieram na oścież

okno na nicość, zabiłeś je deską.

Bałeś się

przeciągów.

Kijem od szczotki

tłukę w sufit. Skaczę,

może podłoga zrobi się mniej solidna.


Teraz

wszystko jest już w porządku.

Zdrowy wiatr bezdomności

hula znów po mieszkaniu,

gramofon grozy chrypi

jakby go obdzierali ze skóry.

Przez dziurę w suficie

migoce piekło, podłoga

ugina się.


Biegam na czworakach

z psami przerażenia,

szczekamy razem.


Nareszcie znowu

żyję jak człowiek.

wtorek, 6 kwietnia 2010

spotkanie z przeszłością

Dom. Święta. Napad na wspomnienia. Tym razem nie tylko mój, cała rodzina to ma. I co? No jak zwykle, duchy wyłażą ze ścian jak w cholernym "Weselu". Wychodzę do miasta, upijam się na smutno dwoma drinkami, czekam aż przestanie boleć brzuch. Nie jest źle. Tak ogólnie mam dużo fajnych ludzi wokół. I nawet, gdy odgrywam scenki z przeszłości (własnej lub cudzej)... cóż, przydaje się zakręt aktorski. Z bratem siadamy, i 'odgrywamy' jeszcze raz. Ze zmianami w scenariuszu. Praca u podstaw. Na tym etapie nie ma co liczyć na więcej, ale to dość, to wystarczy.

Zaczęłam od końca. Znacie to uczucie? że coś się dzieje znowu i znowu i znowu i... wzorzec, zakręt, kwadratura koła, wszystko od nowa, na nowo - takie samo. Najpierw przychodzi rozpacz, później beznadzieja. Ale jest szansa. Trzeba przepisać scenariusz. Owszem, poprzednia wersja jeszcze nie wyblakła, odciśnięta w skórze, w umyśle. Trzeba się starać. Uwierzyć w tę nową. Włożyć tę wiarę za każde słowo.

Nie muszę. Chcę inaczej. W ogóle chcę. To, czego chcę, ma znaczenie. Te i inne zdania, całe szeregi zdań. Drobne trybiki, części nowego scenariusza.