wtorek, 23 marca 2010

o walce słów kilka

Cofnęłam się parę notek, i widzę, że program tego bloga (jeśli w ogóle istnieje) zmienił się nieco. Chwilowo 'wychłódniało' mi zaangażowanie społeczne. Zmieniło się w mus-przymus, obowiązek. A mój stosunek do obowiązków (KTOŚ mnie ZMUSZA) jest znany (no way in HELL)... przy czym mam na tę reakcję mniej więcej taki sam wpływ, jak pies Pawłowa na swój odruch. Zatem piszę okazjonalną notkę, tagując 'prywatnie' z luźnymi (vague) wyrzutami sumienia (wpis meta-blogowy? meta-wizyjny? meta-programowy? meta-misyjny!). W sumie mogłabym każdy otagować 'z misją'. Moja 'walka o niezależność' ostatecznie najważniejsza jest w przełożeniu na życie prywatne. Moje życie prywatne.

Miało być o walce, bo też walka mi towarzyszy. Ciotka dokucza mi, że gdybym się urodziła paredziesiąt lat temu, byłabym traktorzystką, rumianą twarzą na plakacie, chorążą w pochodzie pierwszomajowym (ciotka, delikatnie rzecz ujmując, nie rozumie idei zaangażowania społecznego). No więc tak, mam lewicowe korzenie (tata antyklerykał....) i poglądy. Raz terapeutka spytała, czy byłabym aż tak zaangażowana w feminizm, gdybym się nie spotkała z dyskryminacją tak wcześnie. Odpowiedź jest, jak sądzę, oczywista. Mieć pogląd to jedno; czym innym - mieć powód do walki. Doświadczyć niesprawiedliwości. Czuć gniew.

Przy całej 'lewicowości' odebrałam sporą dawkę patriotycznego wychowania, 'kanonicznego'/kanonizowanego gwałtu. Słowacki, Mickiewicz, Wajda, Kutz, inni wielcy poeci, plus spory i wczesny kontakt z religią i cztery lata harcerstwa; ZHP unika jak ognia powiązań z lewą stroną sceny politycznej. To wychowanie sprawia, że robi mi się słabo, gdy na imprezie koleżanki i koledzy z KP radośnie intonują tę czy ową międzynarodową pieśń. W pewnym sensie nie przynależę nigdzie. Z niczym się do końca nie zgadzam. Dlatego też trudno mi walczyć; choć pragnę, i pragnę się buntować.

Walka - podkręcam się w niej, frustruję, ożywam i cierpię jednocześnie. Walczę z mężczyznami, których postrzegam jako zagrożenie dla siebie, lub dla co bardziej 'kobiecych' (= miłych i biernych) koleżanek. (Rita na imprezie w wersji: feministka/lesbijka/pies obronny [suka?]). Walczę ze sobą, z materią swojego życia. Walczę z niechęcią i chęcią do walki. Walczę z pęknięciem w sobie, choć ostatnio uczę się przyznawać, że jest.

Jeśli jest walka, jest lęk. Lęk, że nie walcząc, pozwolimy innym wygrać, oddamy władzę nad sobą, będziemy bierni i podlegli. Ale walka jest jak słomiany ogień: na dłuższą metę nie daje mi poczucia sensu, nie pomaga, gdy nie mogę wyjść z łóżka; nie trwa. Jest nieskuteczna w kreowaniu sensu życia. Poza ekstremalnymi warunkami (wolontariat w Afryce?) w moim obecnym życiu walka więcej niszczy niż kreuje. Niszczy coś we mnie. Jest manifestacją lęku, i tylko zakorzenia go głębiej.

Tak naprawdę walka nie jest moim celem. Oczywiście, naiwnie byłoby spodziewać się, że wszystko się samo idealnie ułoży; czasem trzeba walczyć. Ale osobowość skłonna do walki konstruuje jej potrzebę i wymagające walki okoliczności - w tym samym stopniu, co uprzednie okoliczności (np. w/w dyskryminacja) konstruują skłonną do walki osobowość. Więc tak, jak na to teraz patrzę - ideałem byłoby nie walczyć WCALE. Mierzę się z lękami, jeden po drugim, bo wiem, że walka jest reakcją we mnie - żeby ochronić innych/inne przed tym, co mnie już się stało; żeby ochronić siebie przed dalszą krzywdą; i wreszcie, żeby zranić, tak, jak byłam zraniona. (z ranieniem jest akurat problem: mam blokadę na gniew, żeby tylko kogoś nie zranić, nie zmienić się w kata. Ale nie zaprzeczę, że tego pragnę, nieraz bardzo mocno. Skrzywdzić. Dojebać.).

Co z tą walką? jestem nią zmęczona. Tak naprawdę jej nie chcę, nawet, kiedy jej pragnę. Sprzeciwiać się jej, to jak sprzeciwiać się byciu kobietą - nie podoba ci się konsekwencja tej etykietki, ale nie masz ochoty nic sobie przyczepić na miejsce waginy, więc akceptujesz sytuację z czystej bierności, nie - radości. Mam wbudowany instynkt walki. Uczę się z nim żyć, korzystać i nie korzystać.

Tu miała być mądra puenta, ale chyba się wyprztykałam. Z tekstem też nie chce mi się walczyć. Lubię te momenty, gdy wszystko wypływa ze mnie, gdy jestem źródłem kreacji. Gdy fala przemija, mogę zanurzyć się w spokoju. Takiej satysfakcji pragnę. Tego chcę, i tego chcę chcieć.

Niechcenie walki nie jest instynktem, prędzej jego zaprzeczeniem. Jest wyborem.

3 komentarze:

  1. Myślę, że to co napisałaś jest bardzo świadome. Ze swojej strony napisze tylko, że wg mnie walka (różnie pojęta) może być realizowana bardzo różnie, może byc tylko siłą niszczycielską, ale tez może być siłą, która popycha do "wielkich rzeczy" (tą energię mozna wykorzystać na wiele sposobów z pozytkiem dla siebie).

    OdpowiedzUsuń
  2. Blokada na gniew wcale nie znaczy ze ten gniew z ciebie nie wychodzi. Nawet jesli dusisz go w sobie zwykle gniew pojazuje sie w koncu w jakies innej, czasami perfidnej postaci. Ja staram sie swoj gniew oswoic i pozwolic sobie na okazywanie go.

    OdpowiedzUsuń
  3. Magda - no właśnie. Energia walki istnieje, nie chcę przed nią uciekać (czasem się z niej korzysta, czasem nie), podobnie jak -> Aleks - nie chcę uciekać przed prawdą emocji. trudno pozwolić sobie na gniew, ale gniew 'zleżały' uwewnętrzniony jest potworny i przeszkadza żyć. I brzuch od niego boli, nie lubimy. :P

    OdpowiedzUsuń